Ze względu zimę to nie mogła być wielka wyprawa. To znaczy – wieloosobowa. Dlatego ruszyliśmy na nią w kameralnym gronie. I chyba nikt z nas nie łudził się, że ta podróż na Wschód może być wyprawą do mitycznej krainy Gdzie Indziej, w której znikają wszystkie problemy, jakie męczą nas Tutaj i w której odnajdzie się sens życia albo przynajmniej niebanalne pomysły. Bo przecież wiemy, że w każde miejsce zabiera się siebie. Wbrew radom Seneki zmienia się raczej powietrze, nie życie. Nasz wyjazd w dniach 28 lutego – 1 marca 2020 roku był więc tylko dyskretną demonstracją przyjemności odczuwanej podczas jeżdżenia pociągiem. W czteroosobowym zespole pokonaliśmy liczącą 1009 kilometrów trasę z Gdyni i Tczewa (956 km) do Przemyśla Głównego: odwiedziliśmy stacje Warszawa Centralna, Zachodnia, Skierniewice, Łódź Widzew, Częstochowa, Kraków Główny, Tarnów, Rzeszów, Łańcut, Przeworsk, Jarosław, Przemyśl Zasanie i Przemyśl Główny.
Do pociągu TLK „Karpaty” trzy czwarte ekipy wskoczyło w Sopocie, a maruder w Tczewie. Pogoda jak z „Przedwiośnia” (6-7 stopni, ale bez deszczu, tradycyjna szarówka) nie przeszkodziła nam w wystawnej konsumpcji i rozpasanej zabawie: do północy trwała poetycka uczta, wzmacniana sokiem porzeczkowym i serami na chrupkim pieczywie, pociąg dwa razy zmienił czoło ( na stacjach Łódź Widzew i Kraków Główny, gdzie nasz skład stał się „Pogórzem” i w większości odjechał do Zakopanego), a Burmistrz Wagonu urządził prawdziwą sesję fotograficzną Matyldzie i Beacie.
I tak dotrwaliśmy do rana, kiedy to ujrzeliśmy krajobraz bardzo podobny do pomorskiego z nieco tylko większą liczbą łagodnych wzgórz. Gdy przetaczaliśmy się przez stację Przemyśl Zasanie, przez chwilę pomyśleliśmy o wojnie polsko-ukraińskiej, gdy – jak to wcześniej napisał Sienkiewicz – „nienawiść zatruła krew pobratymczą”. Ale San przekierował nasze myśli na jaśniejsze tory – wygrzebaliśmy w historii informację, że zabytkowy most kolejowy wyszedł spod ręki Gustawa Eiffla! Ile jest w tym prawdy (może rzeczywiście było to dzieło z biura konstrukcyjnego słynnego inżyniera?) nie wiadomo, ale most z 1891 roku stał się już architektoniczną ikoną Przemyśla. W regionalnej prasie i na portalach internetowych przetoczyła się wiosną 2020 roku burzliwa dyskusja, gdy rozeszła się wieść, że PLK zamierza most rozebrać. Na szczęście nie doszło do tego.
Ponieważ wyprawa dotarła do celu, zrobiliśmy sobie sesję fotograficzną na peronie drugim z lokomotywą EPO7-1010 w tle, a następnie pod zabytkowym zadaszeniem peronu pierwszego. I wmaszerowaliśmy karnym zastępem do wnętrza dworca.
Otwarty już sto sześćdziesiąt lat temu i przebudowany w 1895 roku w stylu neobarokowym gmach od początku stanowił chlubę miasta oraz Kolei Galicyjskiej im. Karola Ludwika łączącej Kraków ze Lwowem oraz Brodami i Podwołczyskami na granicy z Rosją. Nic dziwnego, że pewien nauczyciel gimnazjalny, niejaki Stefan Grabiński, zupełnie oderwany od życia, całymi godzinami obserwował tu ruch pociągów i pasażerów, wędrował po labiryncie stacyjnych torów i rozmawiał z kolejarzami. Wchłonięte tutaj wrażenia zaczął w 1917 roku przelewać na papier, by w 1919 roku stać się mistrzem kolejowej fantastyki. Ten niekwestionowany status utrzymuje Grabiński do dziś. A my mogliśmy poczuć obecność jego ducha w chwili, gdy przyglądaliśmy się wspaniałym obrazom, symbolizującym nowoczesność. Złożyliśmy wówczas hołd Industrii, bogini przemysłu i handlu, poczcie i łączności, elektryczności, morskiej żegludze, rzemiosłu i oczywiście kolei. Zapewne to dzięki niej poczuliśmy obecność pisarza w pobliżu, ponieważ, jak pisze Joanna Majewska: „autor Demona ruchu widzi w kolei nie tyle symbol nowoczesności, ile raczej pas transmisyjny prowadzący w czwarty wymiar”[1].
Zresztą piszący te słowa ma wrażenie, że duch Grabińskiego pojawił się na trasie już wcześniej. Według informacji na bilecie powinniśmy być w Przemyślu dwie godziny szybciej niż o 838 , jak to zapisano w rozkładzie jazdy i jak jest rzeczywistości. Mając te fakty w pamięci, ostrożnie podchodzę do kasy i kupuję bilet. Kasjerka patrzy z troską: ale czy pan wie, że kilometraż się nie zgadza? Jak to?! Po prostu – Internet podaje inną odległość, inna jest w sieciowych rozkładach. Podobno ma z tym coś wspólnego Werawa czy Warawer. Kto?
Nie słyszał pan? Ten milioner. Ponoć w Kalifornii założył jakiegoś startupa i szybko zarobił kilka miliardów. Miliardów dolarów, wyobraża sobie pan?! Nie bardzo. Zresztą – co to ma do rzeczy? Przecież kupuję bilet do Przemyśla, a nie do Kalifornii. Nie ma przecież takiej stacji.
Ano nie ma. Ale ponoć jest jakiś dziwny wąwóz koło Przemyśla. Kolejarze, gdy jeszcze tamtędy jeździli, nazywali ją Głucha Przestrzeń. Dlaczego Głucha? Bo tam nigdy nie można się dodzwonić. Nie ma tam także Internetu. A ile osób tam mieszka? Pewnie się nikomu nie opłaca. No właśnie… Wie pan, tam tylko ten Werawa mieszka. Podobno. Jak to – podobno?
No bo jak przyjechał do Polski, to powiedział, że duch dziadka kazał mu wykupić to miejsce i wznowić ruch. I co – kupił? Naprawdę? Po co mu to było? Żona też się zdziwiła. Uważała, że chyba oszalał, by wyrzucać miliony na miejsce takie. Wie pan, tam trzeba było wymienić całe torowisko: podsypkę, podkłady, zwrotnice, semafory, szyny. Musiał też udrożnić odpływy, bo w tym wąwozie zrobiło się takie bagno, że trzciny rosły wyżej człowieka. No dobrze, zainwestował tam w naprawę szlaku. A co kolej na to? Naczelnik z Przemyśla tylko w głowę się pukał, ale wiesz pan – kto bogatemu zabroni się bawić? No i utopił tam ładnych parę baniek. Ale dla niego to tyle, co nic. Tylko żona odeszła, bo zaczął się dziwnie zachowywać.
Gdzieś na złomie znalazł starą lokomotywę, znaczy – parowóz. Podobno mówił, że tylko taki pociąg ma duszę. Pojechał z nim do Wolsztyna. Tam znaleźli się jacyś majstrowie. Pomogli mu ją wyrychtować. Nie powiem, gdy wracał do siebie (to znaczy do tej Głuchej Przestrzeni), nawet fajnie mu to wyszło: sporo ludzi machało do niego, gdy prowadził maszynę pod parą. Najbardziej cieszyły się dzieci. Ale on już był jakiś dziwny – z nikim nie rozmawiał, to zatrzymywał pociąg z dala od ludzi, to nagle ruszał. Jechał przed siebie, hamował – i całą naprzód dawał. Potem jechał tyłem i znowu niewidzącym wzrokiem omijał zaskoczonych ludzi.
Pan poczeka, bo się kolejka zrobiła. No i ten… Jakoś tak w sobotę wjechał do tego wąwozu. Nikt nie wszedł za nim, bo ludzie się już zaczynali bać, zwłaszcza dzieci. Było go widać w budce maszynisty, jak rozmawia z kimś niewidocznym, macha rękami. Jak potem jego żonę pytali, to mówiła, że ponoć z duchem dziadka, przedwojennego kolejarza na tej linii rozmawia. W dodatku kilka milionów pożyczył jakiemuś francuskiemu inżynierowi. Imię miała takie na G… Grzegorz? Coś pan, bardziej tak z francuska. Gustlik…nie… Wiem, Gustaw! Słynny taki, w Paryżu z resztek, których nad Sanem nie użył, wieżę postawił. Ajfel się chyba pisał… Eiffel raczej. Dziwne to wszystko, ten most na końcu świata i Paryż… Wie pani, z kimś mi się kojarzy to nazwisko. Werawa… Ale on przecież ze Stanów pochodził, mówiła pani. Ponoć jego dziadek w 1939 uciekł do Anglii. Może stamtąd za ocean popłynął?
Możliwe. A ten ojciec w czasie wojny wyemigrował? Panie, z niego też był jakiś dziwak. Znajomy z Lubartowa mówił mi kiedyś, ze ten ojciec to uciekł, bo miał mieć proces. I to o porwanie! Porwanie kogo? Czego, panie, czego – ponoć parowóz porwał ten dziwak. Widzisz pan, niedaleko jabłko pada. Ano. Ale przecież ten syn czy tam wnuk to pociąg legalnie kupił?
Legalnie, miał przecież za co. Tylko co z nim zrobił! Co? No właśnie – co? Tak się parę razy rozpędzał, cofał, znowu rozpędzał, aż wreszcie poleciał prosto w ten wąwóz. I co? I nikt go już nie widział. To ile kilometrów ma ten wąwóz? Ta Głucha Przestrzeń? Pan się nie śmieje. To pięć kilometrów, akurat tyle co w rozkładzie brakuje. To pociągi tamtędy nie jeżdżą już?
Pewnie, że nie. Dlaczego? Bo jak kiedyś paru maszynistów próbowało tamtędy przejechać, to mówili, że nie widzieli końca toru. jakby się szyny w powietrze unosiły. Bajki jakieś mi tu pani opowiada. Panie, pod Bogiem! Mówili, że cały pociąg jakby ciężar tracił. Bali się wykoleić, na wstecznym stamtąd wyjeżdżali. Zresztą to prywatna linia, a właściciel gdzieś zniknął, czort wie, gdzie. I co tam jest teraz? Nic. Nie zgadza się ani kilometraż, ani czas jazdy. Tylko jak się obok tego wąwozu przejeżdża, bo kolej nowe tory położyła, to czasem jakiś parowóz słychać. Ale niczego nie widać. Tylko w rozkładzie jazdy w Internecie jakoś kilometrów wtedy ubywa.
Gdy medytując nad tą historią wznowiliśmy wędrówkę po budynku stacyjnym, przeżyliśmy kolejne zaskoczenie. W przepięknej restauracji dworcowej (ponoć do czasów I wojny światowej stanowiła ona obowiązkową miejscówkę VIP-ów w tym zakątku monarchii habsburskiej) znaleźliśmy prawdziwą galerię sztuki, a gdy dowiedzieliśmy się, kto tym przybytkiem zarządza, szczęki spadły nam na podłogę, z której czym prędzej je zbieraliśmy, by nie zhańbić miejsca, którego odnowienie kosztowało ponad dwadzieścia milionów złotych. Niczym wygnańcy z raju pomaszerowaliśmy dalej. W przydworcowym barze wyżebraliśmy jajecznicę spoza menu i tak posileni udaliśmy się do hotelu. Po krótkim odpoczynku popołudniowym snuliśmy się po krętych uliczkach, schodach i zaułkach miasta, w którym badaliśmy nakładające się na siebie warstwy historii. W tej niespiesznej wędrówce patronował nam łagodny i cierpliwy Szwejk, drugi literacki patron miasta i podróży kolejowych. Jak wiadomo, przypadkowo trafiwszy do niewoli we własnej armii, dzielny wojak krótko pracował przy odbudowie linii Przemyśl – Krościenko razem z Tatarami, Gruzinami, Osetyńcami, Czerkiesami, Mordwinami i Kałmukami. Przy takim pomieszaniu języków nie dziwi, że linia przebiegała zygzakami. W dodatku jeszcze w czasach PRL-u objęta była tajemnicą wojskową (albo nawet państwową), skutkiem czego na kilku stacjach (leżących wówczas na terenie ZSRR) wsiadanie i wysiadanie było zabronione. Tak samo było chyba w pociągach PKP, jadących w latach 80. XX wieku z Warszawy przez Przemyśl, radziecką Ukrainę i Rumunię do Warny. Na wszelki wypadek, gdybyśmy znowu mieli wpaść do niewoli, trzeba więc zapamiętać, że na pytanie:” Czy umiesz budować koleje żelazne”, należy odpowiadać mniej więcej tak: „O niczym nie wiem, o niczym podobnym nie słyszałem, żyłem sprawiedliwie i uczciwie”.
O granicy ze Wschodem przypomnieliśmy sobie wieczorem, gdy machaliśmy do pasażerów pociągu odjeżdżającego do Odessy przez Kijów. Zbadaliśmy rozkład jazdy i stwierdziliśmy, że niedługo sami zmierzymy się z tą szesnastogodzinną podróżą. Nie wiedzieliśmy wtedy, że tą samą trasą prawdopodobnie już wcześniej dotarł do nas koronawirus, który na kilka miesięcy sparaliżuje wkrótce także ruch kolejowy.
A ponieważ nadszedł również czas mojego powrotu, wsiadłem do pociągu, mówiąc sobie, że niektórzy mają gorzej. Większość tego składu dziś przez Kraków i Wrocław jedzie do Berlina, a tylko część wagonów odświeża pasażerom czar wspomnień jednej ze słynnych „Rzeźni”, łączących odległe punkty na mapie kraju. Ten kultowy peerelowski pociąg trzydzieści lat wcześniej wyruszał z Przemyśla o godzinie 240 (o tej porze stawić się na dworcu to wyczyn niezwykły), by w Świnoujściu zameldować się o 1921 po objechaniu połowy Polski. Ja na podróż powrotną musiałem poświęcić tylko noc, pełną krzyków i śmiechów bawiących się za ścianą nauczycielek, wracających z zimowych ferii na Kresach. Niewielki to koszt, wart spotkania z panami Stefanem Grabińskim i Józefem Szwejkiem.
[1] J. Majewska, Demon ruchu, duch czasu, widma miejsc. Fantastyczny Grabiński i jego świat, Wrocław 2018, s. 131.