Pejzaże Kolejowej Prowincji. Linia nr 24 ( 203, 215, 743, 201, 208, 241), czyli  „Gagarin” krąży po Borach Tucholskich

W lipcu roku 2009 roku wokół pociągu, gdy zanurzył się w zieloność i jak łódka w niej brodził, słychać było słowa pieśni. ”Zielony nasz mundur i godna postawa…”. To nie żołnierze czy kolejarze śpiewali, ale absolwenci  technikum leśnego. Jeden w rzeczywistości, a drugi osiemdziesiąt kilometrów dalej. Jakoś tak. Ta wyprawa bowiem w miała być objazdem Borów Tucholskich. Zasadniczo jechaliśmy z północy na południe, za oś obrotu biorąc Brdę i magistralę węglową. O rozrywkowym charakterze podróży może świadczyć kolejowa mapa. Trasa wyprawy oglądana z lotu ptaka przypomina na niej pięciokątny balonik na długim sznurku, zamocowany do nurtu Brdy i swobodnie płynący na południe.

            O magistrali opowiemy przy innej okazji. Teraz popatrzmy (choćby w wyobraźni) na rzekę Brdę i otaczające nas drzewa. Gdybyśmy bowiem spotkali tutejsze Enty, miałyby one poskręcany kształt sosny, wdzięk brzozy, siłę buka, cierpliwość dębu, wytrzymałość grabu, tajemniczość świerka i wytrwałość nadrzecznej olchy. Wszystkiego po trochu. Może komuś z nas będzie dany ten zaszczyt.

            Gdybyśmy zaś śladem Mickiewicza chcieli notować legendy okolicznych jezior, musielibyśmy zabrać bardzo gruby brulion albo pojemny tablet, bo na jednym niewielkim prostokącie przemierzanej  mapy w skali 1:150 000 na terenach leśnych można doliczyć się przeciętnie kilkunastu  niebieskich plam. Wiadomo zaś, woda, to i ryby. Może dlatego na pokładzie rozdawali pyszną zupę rybną. Może i nie rozdawali, a tylko mi się śniło; ale to był piękny sen

            Spójrzmy wreszcie na peron chojnickiej stacji: słoneczny dzień lipca, wakacje już jakiś czas temu wystartowały; oto kilkaset osób bije pokłony spalinowej lokomotywie i oliwkowym wagonom. Pozytywna energia i radość są w tej chwili tak wielkie, że zaczynam wierzyć, że gagarin dowiezie nas nie tylko do zapomnianej stacji w Koronowie, ale może zdolny jest także odbyć załogowy lot w Kosmos i zgrabnie wylądować z powrotem na szynach, do których wydaje się być mocno przypięty.

            Grodziska Kolej Drezynowa i chojnickie towarzystwo miłośników kolei wyczarowali tę imprezę 18 lipca 2009 roku, w sobotę. Zaczęło się pobudką o 330 i dojazdem do Starogardu. Pociąg niebiesko-żółty o 529 (jakiś dziwny szynobus) zawiózł zaspanych podróżnych  do Chojnic. Tam już (na peronie trzecim) czekał czterosekcyjny skład: gagarin plus bipa w kolorze oliwkowym, który przyjechał bodajże ze Szczecina.

            Na trasie zaś dostaliśmy słońce, upał, sprzyjający licznym fotostopom, piękne stacje z semaforami kształtowymi. Myślę o niej zawsze, gdy patrzę magnesy na lodówce (Bory Tucholskie, rozlewiska Brdy, Wda, leśne stacje), czyli codziennie. Wspominam tę podróż do Koronowa (oraz tę pierwszą) także wtedy, gdy otwieram   album o stacji Chojnice. Jak zwykle, najlepiej smakują w nim najstarsze zdjęcia, ale także te z lat 70. i 80. XX wieku, gdy sieciowe rozkłady jazdy miały grubość bochenka chleba. A ponieważ podróż będzie długa i nie samym chlebem człowiek żyje, podsuńmy wędrowcom do zjedzenia coś z Borów. Każdy dostanie więc garść kurek, małą cebulę, odrobinę słoniny i wody, kilka kropel śmietany, dwa jajka, szczyptę soli i pieprzu oraz szczypior (jako aperitif albo deser), a także instrukcję typu „Adam Słodowy”, w której znajdzie sugestię, aby wszystko zagotować i podsmażyć na rozgrzanym silniku gagarina podczas zmiany czoła w Koronowie.

            Ledwo rozdano przydziały, a tu jużRytel: tutaj mamypierwszy fotostop, a w jego ramach najazd na grupę podekscytowanych fotografów, a następnie krótka pielgrzymka do lampy gazowej, oświetlającej niegdyś pierwszy peron tej stacji. Ktoś przypomina, że nasza trasa pokrywa się na tym odcinku ze szlakiem odwrotu części Armii Pomorze, broniącej Chojnic na początku września 1939 roku. Inaczej mówiąc – uczestnicząc w wyprawie kolejowej, dokonujemy jednocześnie historycznej rekonstrukcji.

            I tak dostojnie skład manewruje też w Czersku. A my staramy się jak najdłużej utrzymać pod powiekami obraz zabytkowej infrastruktury stacyjnej. Notujemy: dwie wieże, semafory kształtowe. Następny przystanek – łuk toru przed Będźmirowicami. Spójrzcie na kolejową mapę: w miejscu, w którym przecinają się linie z Bydgoszczy do  Kościerzyny oraz z Laskowic i Skórcza do Czerska, znajduje się bardzo ciekawy punkt.  Tutaj powstała seria zdjęć, przedstawiających szturm na pociąg (pancerny).  Tutaj również  ktoś zasadził drzewo dla mikoli, aby mogli się wspinać i robić niezwykłe ujęcia przejeżdżających nasypem pociągów. Nikt jednak nie był w stanie powiedzieć, dokąd prowadzi kolista droga gruntowa, opasująca tory?

            Na stacji w Szlachcie jak niegdyś – idą w ruch ręcznie podnoszone szlabany, następnie pozdrawiamy nastawnię i semafory. Studziesięciotonowy kolos lekko i zwinnie zmienia tu czoło, znajdując się nieustannie pod obstrzałem setki aparatów fotograficznych. Po krótkim wypadzie w stronę Laskowic Pomorskich następuje zwrot akcji i wyjazd do Lipowej Tucholskiej.

            Tam, po analizie napisów („Dyżurny ruchu” i „Osobom obcym wstęp wzbroniony”), zaniechaliśmy szturmu na stację, bo dworzec niestety został zamknięty na cztery spusty. Na pocieszenie zapamiętujemy ośmioboczną wieżę wodną, która ustawiła się po zachodniej stronie  toru i sympatyczny bruk stacyjny oraz podwójne ramię semafora wyjazdowego.            Korzystając z punktu medycznego opatrzyliśmy kilka stłuczeń i obtarć, by wyruszyć dalej na południe szlakiem magistrali węglowej. W Rosochatce pomachaliśmy w stronę okien dawnej szkoły ludowej (1884-1886 r.) i przystanku, będącego pamiątką po PRL-u (efekt czynu społecznego), a nieliczni śmiałkowie przez kilka minut zawiśli na semaforze i okrągłej tarczy sygnałowej. Rozochoceni podróżnicy niemalże przeoczyli popadającą w ruinę stację w Zaroślu, zwłaszcza że przed nią dało się zauważyć duży obóz młodzieżowy. Mech zjada tu namiotowy dach, cisza pożera wnętrza służbowe, jakieś życie tli się tylko w części mieszkalnej 0d strony brukowanego placyku. No i zmęczenie piwne dało się tutaj niektórym we znaki. Dlatego też rozległe borowiackie łąki w pobliżu Gacna i Zielonki Pomorskiej radośnie okrzyknęło niewielu pasażerów „gagarina”.

            Dłuższy postój, z drugą zmianą czoła, nastąpił dopiero w Wierzchucinie. Tutaj wzbudziliśmy sensację podczas krzyżowania się z „duńczykiem”, który wówczas krążył między Bydgoszczą Główną a Czerskiem i Kościerzyną. Sam dworzec sprzedany chyba został Chińczykom, gdy na olimpiadę potrzebowali węzła kolejowego (świadczy o tym napis „Wierzchicin” na tablicy odjazdów). Ale nic to – jeden z podróżnych wbił wzrok w charakterystyczne żeberkowe ławki w poczekalni i postanowił tam posiedzieć aż do 1758, gdy od Smętowa przez Lipową Tucholską w drodze do Bydgoszczy nadjedzie bliźniaczy skład w oliwkowym kolorze. Powiedział, że mieszka tam i grzeje stare kości jego młodość sentymentalna. Dał się jednak przekonać do wspólnego odjazdu, poprzedzonego krótkimi odwiedzinami kamiennego słupa (stojącego niegdyś na granicy polsko-niemieckiej) na pobliskiej górce leśnej.

            Nasza lokomotywa ST44-949 radośnie mruczy, gotując się do dalszego biegu i świętując czterdzieste urodziny (zbudowany w Woroszyłowgradzie, czyli Ługańsku…) z bipą na haku. Przewiezie nas przez Wierzchucin Stary, razem z drzewami krążąc wokół zapomnianej stacji, następnie ciągnąc się wzdłuż malowniczego jeziora z wieżą cekcyńskiego kościoła (tu w słonecznym powietrzu zastygła seria landszaftów) i koło ceglanego posterunku w Rudzkim Moście.

            Później u piszącego te słowa dało się zauważyć mocniejsze bicie serca, bo wiedział, że na ulicach Tucholi spacerować będzie pod krawatem jego zielona młodość  i ujrzy nieco dwuznaczny dworzec, szydzący z niego niegdyś  w każdą niedzielę wieczorową porą. Tym razem jednak skończyło się na sesji zdjęciowej i uważnej obserwacji rozjazdu, prowadzącego na południe i na zachód.

            Zostawiwszy Kosznajderię po prawej pojechaliśmy w stronę doliny rzeki Kamionki. Oprócz mieszkańców Brzuchowa, Przyrowy i Gostycyna czekał tam na nas stada motyli, zaskoczonych na skarpach i łąkach, oraz krzaki, dotykające stopni wagonów na szlaku Tuchola – Koronowo, którą radośnie przemierzaliśmy, świętując w ten sposób stulecie linii.    W Pruszczu Bagienicy, na malowniczej stacji pełnej wspomnień i marzeń, urządziliśmy sobie manewry i sesje zdjęciowe, a także wizytę w zapomnianej parowozowni i przejażdżkę na ręcznej obrotnicy. Oddaliśmy następnie pokłon ceglanej stacji węzłowej i ruszyliśmy w stronę Mąkowarska, aby nasycić głód zapachem chleba z tamtejszych słynnych piekarni. W Buszkowie odwiedziliśmy przelotnie młyn nad Kamionką, a następnie na legendarnym „akwedukcie”  odbyła się parada składu w tę i z powrotem., co filmowały grupy maniaków z pobliskiego wzgórza.

            Wody w pobliżu mostu nad Krówką zasiliły chwilę później nasze łzy, gdy dostrzegliśmy znaki przemijania w postaci ruin Wilczej Góry, pożeranej przez zieleń i okoliczną ludność. W drodze nad Zalewem Koronowskim mierzyliśmy odstępy między sosnami w lesie, gdy nagle pociąg się zatrzymał. Po torach spacerowała bowiem starsza pani z koszykiem; przez chwilę się nam przyglądała, następnie poczęstowała osłupiałego maszynistę malinami, po czym rozpłynęła się w powietrzu miedzy drzewami. Tak oto Borowa Ciotka nas zaakceptowała, ze względu na ekologiczny środek transportu, którego użyliśmy, aby przeprawić się przez jej królestwo.

            Wkrótce wtoczyliśmy się na najwyższy most w naszej krainie, bacznie obserwując jego pomosty i szyny. Okazało się, że można nim było tylko trzykrotnie w ciągu dnia wyjechać z miasta: o 541, 1443, 1748 – i wtedy szlak się zamykał niczym w baśni na niemal dwanaście godzin (do 508 ). Tyle samo szans dawał SRJP , by zanurzyć się w uliczki uroczego, mikroskopijnego starego Koronowa i żeby wrócić ze świata do najszczęśliwszych czasów:  o 502, 730, 1608.

            I już byliśmy na naszej Ultima Thule. Tutaj „gagarina” udekorowali obejmujący go i całujący  „oblepieńcy”, wiedzący, że nic tak dobrze nie smakuje na kolei jak smar i kurz w lipcu. Niektórzy zaś z podróżnych wpatrywali się w strome brzegi Zalewu, być może marząc o żeglarskich przygodach, wyspach, zatokach i brzegach pełnych ostrych jak brzytwa muszli egzotycznych mięczaków. Wśród przybyszów krążyli miejscowi, sprzedając analogowe fotografie zamku krzyżackiego z Nowego Jasieńca, zabytkowej kuźni wiejskiej, Wzgórza Łokietka, starego cysterskiego opactwa, jednym słowem – jak zwykle odbywał się targ wspomnień.

            Gdy dotarliśmy do celu, czas przestał płynąć tak szybko jak to zwykle bywa. W drodze powrotnej pozwoliliśmy więc sobie na beztroską jazdę, siedząc na stopniach wagonu w otwartych na lato drzwiach. Zajrzeliśmy też do pracowniczego ogródka w Pruszczu, na przystanek w Silnie i powoli powróciliśmy do Chojnic. Okazało się wówczas, że to było także safari: gdy my kręciliśmy się po Borach, wokół nas niczym większy drapieżnik krążyła potężna burza, pochłaniając coraz większy obszar regionu. O jej mocy przekonaliśmy się na chojnickiej stacji, gdy szynobus, mający ruszyć do Tczewa przez strefę wieczornych burz, nie dał rady gęstemu powietrzu: szarpnął, zawył, i się poddał. Niektórzy mówili, że to zwykła awaria, ale przecież wiemy, jak było naprawdę. Po kwadransie pojawiła się „bonanza”. I ją także burza pokonała, ogarniając ciemnością lepkiego powietrza. Mało kto uwierzył wtedy, ze przyczyna mroku jest banalna: ot, rewident zapomniał dać kierpociowi klucze do skrzynki z bezpiecznikami. Tak, akurat. W Rytlu, gdy napotkaliśmy front nawałnicy, wszystko stało się jasne. Trzeba będzie jechać powoli, chyląc czoło przed żywiołem.

            I tak zrobiliśmy. Pociąg toczył się już poza rozkładem, więc nikogo nie zasmucił fakt, że pomiędzy Piesienicami a Starogardem należało wysiąść, aby przepiłować (za pomocą płozy?) drzewo, przewrócone przez wichurę na tory. O godzinie 2142 pociąg-widmo przepłynął w strugach deszczu przez stację Starogard Gdański i zniknął w ciemnościach na wschodzie. Co się z nim działo dalej, tego piszący te słowa już nie wie, ale na pamiątkę tej podróży postanowił wystrugać pociąg z drewna albo zrobić rzeczne akwarium z pstrągiem, kleniem i płotką, okoniem, szczupakiem. Gdzieś znalazł też wiersz, zatytułowany „Przepis letni”:

smak wakacji

tworzy się przecież jak eintopf

z kilku prostych,

łatwo dostępnych składników:

weź okruchy rozgrzanej dobrze cegły

garść rumianku i rozchodnika

w foremce szyn na drewnianej kości ułóż

pokrojony w plastry obraz sosen, łubinu i brzóz

między kawałki betonu wlej kreozot i poczerniały smar

dosyp szczyptę tłuczonego kamienia

trochę spękanego chodnika

nie zapomnij dodać odrobiny asfaltu

zdjętego prosto ze słońca

i owiń wszystko w spłowiałą od deszczu

płachtę rozkładu skropioną zapachem rzek lub jezior

najlepiej podawać prosto z pociągu

przy otwartych oknach

w temperaturze 25 stopni

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *