Ten Erlich musi władać nie tylko okolicznymi błotami, ale też żywiołami, bo tak zmienił pogodę, że zaraz po przyjeździe pożałowałem, że wyjadę znad morza dopiero za kilka dni. Poza tym trafić do Łeby też nie od razu mi się udało. A to chlapał, a to zwodził, błędne ogniki zapalał, w bagno wciągał, wiatrem w uszy wył, po skórze zimnem chłostał, byleby tylko zniechęcić, spowolnić, odstraszyć. Ale na Barana trafił, więc nic z tego. Błota, podmokłe łąki, moczary, trzęsawiska, błota – nic to! Trafił swój na swego. Na każdej stacji Erlich będzie próbował mącić, a to powietrze, a to wodę, a to sypać piaskiem w oczy i w rozkłady jazdy.
Kiedy otwierano tę linię, pod koniec roku 1899, siedział cicho i obserwował, co wyniknie z tej ludzkiej krzątaniny. Ale w XXI wieku już nabrał pewności siebie i wszędzie dawał mi się we znaki. Gdy w roku 2009 jechałem z klasą na wycieczkę do Łeby, ukrył tory i w ogóle ich nie zobaczyłem. Gdyby nie widok przypadkowo ujrzanego dworca w Łebie albo Garczegorzu, wcale nie umieściłbym tej linii w planie swoich wypraw. Rok później Erlich użył potężnych czarów i z dnia na dzień zmienił pogodę w okolicy z pustynnej na arktyczną. Aura była prawdziwie paskudna, lodowaty wiatr nie pozwalał cieszyć się pobytem nad morzem. Do piątku panowały trzydziestostopniowe upały, ale po południu 11 czerwca przeszła nad Pomorzem gwałtowna burza z ulewą i huraganem (na trasie Stara Kiszewa – Kościerzyna do spółki z Erlichem przewróciła dziesiątki drzew…) i pogoda się załamała. Trzeba było odwagi, aby wyruszyć na spacer po torach z Łeby do Steknicy. Wtedy nawet ślimaki pochowały się w swoich skorupach, a gdy przeciwdeszczowa kurtka stała się cięższa o dziesięć kilogramów, poddałem się i ja, więc zawróciłem, co też nie było proste, bo zimny oddech morza próbował mnie zepchnąć na południe, by tam sponiewieranego porzucić. Na koniec okazało się, że linię z Lęborka do Łeby musiałem odwiedzić aż trzykrotnie w trzyletnich odstępach, aby w miarę dobrze ją poznać i opisać, a przecież do najdłuższych nie należy. I tak zleciało sześć lat, podczas których błotny duch mógł triumfować. Ale do czasu.
Druga eskapada miała miejsce w sobotę 27 lipca 2013 roku. Wykorzystałem chwilę nieuwagi Erlicha, który, podskakując radośnie, spuścił z oka rozkłady jazdy, i znalazłem pociąg zmierzający do Łeby. Punkt dla mnie. Duch się przebudził, i postanowił na jakiś czas ukryć wydmy z całą okolicą za zasłoną mgły. Wykorzystał w tym celu deszcz, który spadł tutaj poprzedniego dnia. Około dziewiątej, gdy zaczęła się pora upału, wiedziałem już, że licho nie śpi, ale byłem też przekonany, że pociągu w ruchu nie zatrzyma. Wysiadłem więc w Lęborku, aby pokonać trasę do słynnego nadmorskiego kurortu.
Erlich najwyraźniej postanowił wyjść mi na spotkanie albo po prostu wypuścił się na zwiady i dał się zaskoczyć, bo na mój widok zawrócił na pięcie i umknął do swojego królestwa, kryjąc się za tumanami kurzu. Ludzie naiwni próbowali ten fakt racjonalizować, mówiąc, że nie dzieje się nic dziwnego, po prostu ekipa remontowa piaskuje ceglane ściany lęborskiego dworca, stąd i hałas, i kurz, i zdenerwowani pasażerowie, kłębiący się w tej kurzawie na peronach i pomiędzy prowizorycznymi ogrodzeniami. Ja oczywiście wiedziałem, co o tym sądzić. A ponieważ dworzec był wówczas niedostępny (ale już niedługo zacznie tut działać Strefa Kultury), udałem się do kasy biletowej ulokowanej w kontenerze, by przestudiować rozkład odjazdów i zobaczyć, jakie lokomotywy będą pracować na szlaku. W 2016 roku były to bowiem dwie spalinówki: jedna wagony ciągnęła, druga pchała. Tym zaś razem zawieźć mnie nad morze miały zwykły szynobus. Jego przybycie zapowiedziano na 1058, natomiast Odjazd planowany był osiem minut później. Jak się okazało, ruszyliśmy dopiero o 1131. Erlich?
Patrzę więc uważnie, czy nie zobaczę go koło dworca, na dachu jakiejś lokomotywy albo pomiędzy mijanymi na wyjeździe wagonami towarowymi, ale nie. Był jednak nieostrożny, bo nie zatarł za sobą śladów i zostawił porozrzucane nadpalone drewniane podkłady, którymi – podobno – lubi się zaciągać, jak inni nikotyną. Szczególnie – podobno – lubi palić w starym kominie, sterczącym za magazynem kolejowym i często się go tam widuje w czasie wolnym, gdy nie musi obsługiwać błędnych ogni, w których żarzą się dusze ludzi zabłąkanych na tym świecie albo w zaświatach.
Tymczasem zwrotnica kieruje nas na prawo, na miejski przejazd, pomiędzy bloki, garaże i działkowe ogródki, powoli wyprowadzając nas z Lęborka ku morzu. Zanim to się stanie, zabuczymy jeszcze dwa razy na kolejnych przejazdach i zobaczymy trzy podobne obrazki, które pozwoliły mi na zbudowanie wniosku, że w tym mieście ogromną rolę w życiu mieszkańców odgrywają ćwiczenia cielesne. Podczas kilkuminutowego przejazdu mogliśmy bowiem zobaczyć atletów na boisku, żołnierzy w starych koszarach oraz zawodowych strażaków (a może cyrkowców?) na niebotycznych drabinach, kształtujących ciała i dusze w ruchu. W tym samym czasie pokonaliśmy również rzekę Łebę, przeglądającą się w oknach bloku, która wcale nie płynie w tym samym kierunku , co my.
I wciąż pozostawaliśmy w granicach miasta, bo po chwili okazało się, że przed nami przystanek Lębork Nowy Świat. Od startu dzieli nas sześć minut i dwa kilometry. A jeśli chodzi o widoki, niezapomniane wrażenie w tym miejscu zawsze robi na mnie willa stojąca w pobliżu przejazdu, bo ma ewidentnie zabytkowy charakter i imponującą, przeszkloną werandę na pierwszym piętrze. Ta architektura budzi zazdrość, bo aż chciałoby się być na miejscu pracownika kolejowego ją zamieszkującego. Nie dość, że budynek piękny, to i do pracy nie za daleko. Prawdziwe luksusy i to w ramach stosunku służbowego. Oczywiście, o ile moje domniemania są słuszne, bo może to być jednak obiekt nie mający żadnego związku z koleją.
Niewątpliwie związki takie posiadał budynek mieszkalny, pierwotnie zapewne będący stacją. Dalej także czekają na nas niezwykłe widoki, bo zaraz za krawędzią peronu (pierwszego i jedynego zarazem) teren wyraźnie opada ku północnej dolinie. Jej rozmaiar sugeruje, że tysiące lat temu Łeba musiała mieć o wiele szerszą deltę i ujście bezpośrednio do morza, a nie do Jeziora Łebsko. Dzisiaj jest to rozległe królestwo łąkowe, a niezbyt rozległą rzekę spotykamy kolejny raz po chwili, gdy wyruszamy w dalszą drogę, przeskakując jezdnię i jednocześnie robiąc zakręt długim łukiem w prawo.
Do następnego przystanku znowu mamy zaledwie dwa tysiące metrów, więc ani się obejrzeliśmy, a tu już bruk stacyjny i rampa w Nowej Wsi Lęborskiej. Jednak widzę, że nowa jest tu tylko i wyłącznie tablica z nazwą, bo reszta infrastruktury już niekoniecznie. Dwupiętrowy budynek mieszkalny prawem mimikry dostosował się do wyglądu wsi – wszystkie domy najwyraźniej swoim szorstkim językiem nieustannie liże zimny wiatr od morza, bo spełzły z nich wszystkie kolory, została tylko typowa szarość niżu europejskiego. Dlatego wieś ta wygląda najładniej we wstecznej perspektywie, gdy oglądamy ją za pociągiem, jak pręży się w słońcu na stoku doliny, gdy my tymczasem zagłębiamy się w wielkim leju pochylonego ku morzu terenu. W tej eksploracji wspierają nas kominy i wieża kościoła, wciąż widoczne niczym nić Ariadny, wskazująca drogę pospiesznej ewakuacji, na przykład gdybyśmy nieopatrznie obudzili jakiegoś Stolema. Kaszubskie olbrzymy na pewno zaś znają się z Erlichem.
Mozolnie pokonując przejazdy i terenowe kociołki, uplecione z wierzbowych prętów, zatoczywszy długi łuk w prawo, wciskamy się między nasypy, by wyskoczyć w polnym krajobrazie. Przyjrzawszy się mizernym zbożom rosnącym na tej piaszczystej i kamienistej glebie, zostawiamy ledwo dyszące rolnictwo ludziom lepiej się na tym znającym i zanurzamy się w las. Pozdrawiam w nim żylaste sosny, dumne świerki i sękate dęby, głaszczę olchową grzywę na jego obrzeżu i dostosowuję oddech do tempa pociągu (a jest to maksymalnie 40 km/h), więc dotleniam się znacznie. Mam też dość czasu, aby przyjrzeć się szlakowi: widzę, że taśma ze stali jest powykrzywiana tak jak pnie niektórych drzew. Czy to oddech morza czy raczej Erlicha sprawił?
Bo to, że dziurę w posterunku dróżnika zrobili i stertę złomu wyprodukowali ludzie stąd, nie ma wątpliwości. Tylko dlaczego skomponowali z niej powitalny postument w Garczegorzu? Dwie rzeczy muszę im przyznać: zgrabnie pomieszali pojazdy wojskowe i cywilne w skłębioną piramidę, ponadto żart z moskwiczem udającym volkswagena też im się udał. Efekt jest taki, że choć pokonaliśmy zaledwie osiem kilometrów, wrażeń mamy co nie miara. Być może dlatego pociąg wcale się w tym miejscu nie zamierza zatrzymywać, mimo że kiedyś była to stacja węzłowa z odgałęzieniem do Rybna Kaszubskiego i Wejherowa przez Choczewo. Minęła już jej chwała. Po chwili orientuję się, że ostrożność obsługi jest uzasadniona: w krzakach przy torze nie tylko rozkładają się rozmaite pordzewiałe szczątki, sterty podkładów, ale i jakąś rakietę można zobaczyć (a może to tylko świetlna rysa na szybie?), gdy już pokona się łuk toru, wygięty w prawo, i minie klasyczne semafory wyjazdowe. Pamiętam, że jeden z nich stoi wyprężony na baczność, a drugi pokazuje coś w oddali swoim ramieniem. Gest Kozakiewicza? Chociaż te semafory to chyba powidoki z arktycznej wiosny w 2009 roku, gdy na tym odcinku trwał jeszcze prowizoryczny remont przed sezonową zmianą rozkładu jazdy. Może to błotny duch rzeźbi widoki w bursztynie czasu?
Powoli Garczegorze zostaje za nami. Kościół strzeże rogatek miejscowości przed złymi mocami, a figlarne słońce rysuje na szybie kolejne świetliste kreski, imitujące startujące rakiety. Następnie za oknami pojawiają się łąki, na których zmagazynowano kiszonki popakowane w grube płachty foliowe. Do niedawna na polskiej wsi nie można było zobaczyć takich widoków, obecnie są już powszechne. To się chyba nazywa postęp w agrotechnice, o ile mogę się odezwać jako profan. Do kolekcji obrazów dokładam jeszcze potargany wiatrem las, zardzewiałe tory, niknące na wschodzie, wąską szosę, podążającą naszym śladem, majestatyczne sosny i dęby, słone grzęzawisko, zarastający staw, przykryty zielonym kożuchem, polny przejazd ze szczerbatymi zębiskami kamiennych słupków, zapowiadający kolejny przystanek za niewielką kępą drzew.
Pojawi się on po wschodniej stronie toru. Poprzedzą go wiejskie domy Lędziechowa. Tutejsza stację stanowi szary, dwuskrzydłowy budynek z częścią centralną wysuniętą ku peronowi. Od wioski oddziela ją rząd olch (chyba?), nadających tej szarości nieco wdzięku. Ten efekt trochę psuje kolosalny maszt telefonii komórkowej, niewątpliwie stanowiący niebezpieczną przeszkodę dla przelatujących w pobliżu samolotów. Ale ponieważ my nie musimy odrywać się od ziemi, aby połykać przestrzeń, ignorujemy jego obecność i ruszamy przed siebie, żegnając lędziechowski dworzec, nie mając już nadziei, że następnym razem ujrzymy jeszcze stary gołębnik i nieczynną od dawna wygódkę, stojące razem z budynkiem mieszkalnym w obrębie stacji. Tak zapamiętałem piętnasty kilometr szlaku.
Jadąc na północ, zauważam, że krajobraz pnie się w tym miejscu ku górze: w niebo wbija się tutaj także komin starej cegielni oraz potężne turbiny wiatrowe, znacznie wyższe od drzew pobliskiego lasu. Dopiero za nim pejzaż zacznie się opadać ku ziemi i przybierze postać liściastych zarośli i kolorowej łąki, otoczonej olszyną oraz lasu, w którym wzrok cieszyć będą kołyszące się uspokajająco dęby, świerki i sosny. Naturę szybko zastępuje kultura: widzimy dom kolejowy, przejazd bez rogatek, betonowy narożnik zarośniętej już rampy oraz budynek stacyjny, ocieniony przez z drzewa klonowe. Jesteśmy na przystanku o koszmarnej dla cudzoziemców nazwie – Wrzeście, na dziewiętnastym kilometrze. Przez wiele lat był to jedyny czynny (przez dwa letnie miesiące) posterunek ruchu na tym szlaku. W pamięci kołacze mi także myśl, że kiedyś podobno była tu prywatna kolejowa izba pamięci: można było tutaj zobaczyć archiwalne rozkłady jazdy, lampy, mundury. Jednak trudno to będzie sprawdzić (drzwi i okna zamknięte są na głucho), tak jak przebieg legendarnej linii towarowej, która przed wojną odchodziła stąd w kierunku Bargędzina. Ale i tak chciałoby się ten budynek przytulić do serca, bo taki jest uroczo ceglany! Defilujemy więc niespiesznie wzdłuż pustki rampy, przez staw z grążelami, leśną drogę i zarośla, manewrujemy między nieruchomymi turbinami, zostawiając smugi dymu na niebie.
Później łuk starego wiaduktu wystrzeliwuje nas w stronę wysokiego lasu, atakowanego przez armię karłowatych sosen i olch. Za rzędem wyczerpanych tą walką drzew zaczyna prześwitywać wiejska zabudowa. Przed nami zatem przedostatni przystanek. Gdzie się podział Erlich?
Steknica, bo tak się nazywa to miejsce na dwudziestym siódmym kilometrze, skomponowana została z dworca (sterczy samotnie w pewnym oddaleniu od peronu i wygląda jak dekoracja z jakiegoś horroru – dom, w którym straszy nasz duch?) i budynków mieszkalnych pracowników kolei po zachodniej stronie oraz lasu na wschodzie. Ostatnia inwestycja w obiekty kolejowe miała miejsce chyba bardzo dawno temu, bo napis na tablicy z nazwą stacji zdążył całkowicie zardzewieć. No cóż, ruch kolejowy w tej okolicy ożywa tylko na dwa miesiące każdego roku, więc skarg i wniosków do zarządu zapewne zbyt wiele nie ma, zwłaszcza że starą książkę zażaleń gdzieś zgubiono, a nowej jeszcze nie założono. Nam zresztą lekkie zaniedbanie nie przeszkadza, wszak możemy jechać pociągiem nawet z zamkniętymi oczami.
Jednak nie cały czas, bo umknąłby nam widok pól i lasów za stacją oraz drogi, którą puszczono równolegle do toru, aby wskazywała kierunek pociągom, wiozącym tych, którzy z jakichś powodów oczy mają szeroko zamknięte. Może chcąc w ten sposób ominąć wzrokiem miejsce, w którym na tym odcinku w latach 20. wykoleił się pociąg? A w lesie wszyscy robimy łuk w prawo i wyskakujemy w olszynie, do której dotarłem trzy lata wcześniej, idąc z północy w poprzek arktycznego czerwca i widzimy już przedmieścia kurortu, kojarzonego z wydmami. Inaczej mówiąc – proszę państwa, przed nami – Łeba!
Na razie widzimy chaos, przede wszystkim architektoniczny, ale wkrótce się do tego przyzwyczaimy albo po prostu zobojętnieje nam ten widok w labiryncie zatłoczonych deptaków, uliczek, przejazdów z lawiną nerwowych samochodów, pensjonatów i domów wypoczynkowych. Te ostatnie kojarzą się z popularną piosenkarką Sipińską Urszulą i utworem „To był świat w zupełnie starym stylu”, w stylu peerelowskim oczywiście. A w epoce Polski Ludowej kolej jeszcze w Łebie funkcjonowała ambitnie: pociągi dalekobieżne docierały stąd aż do Kielc, Lublina, Rzeszowa, Krakowa, Gdyni, Łodzi Kaliskiej, Kołobrzegu, Warszawy Gdańskiej, Bielska-Białej. W 2010 roku widziałem w TLK „Delfin”, jak rodzina grubasów, z tych, co to zazwyczaj siedzą i jedzą tłuste kiełbasy w trzecim wagonie „Lokomotywy” Tuwima, walczy o pożywienie, które ktoś zostawił na półce w przedziale. Dość komiczny był to widok i znacznie podniósł mnie na duchu, bo pomyślałem, że pewne rzeczy na kolei się nigdy nie zmieniają.
Nie dotyczy to jednak samej kolei, bo ta w Łebie ustąpiła już pola innym środkom komunikacji. Toteż rampa prezentuje już stan agonalny, wczasy wagonowe wstydliwie schowały się za płotem, wieża wodna od kilku lat bezskutecznie usiłuje przejść w dobre ręce, na dworcu bezkarnie pasie się stado autobusów PKS-u, w pomieszczeniach kasowych również rozpycha się inny przewoźnik, bilet kupisz też w pociągu, o ile go spotkasz, bo rozkład jazdy (nota bene – nie dostąpił zaszczytu zawiśnięcia wewnątrz budynku) na peronie oferuje tylko osiem połączeń, z tego zaledwie dwa dalsze. Muszę jednak przyznać uczciwie, że sam kompleks stacyjny z czerwonej cegły prezentuje się zacnie.
Aby więc odzyskać radość utraconych już lat, przyłączam się na chwilę do zespołu, który najwyraźniej kręci remake teledysku Róż Europy, bo wielu młodych ludzi biega po wydmach bez majtek, za to w podartych skarpetkach, próbując łapać mewy. Kiedy zabawa się kończy, oczywiście bez strat wśród ptactwa, zauważam, że tam w górze latał też Erlich. I dopiero teraz zrozumiałem, że to dobry duch północnej krainy, trochę nieufny wobec obcych, a nie żadne straszydło. Miłośnikom kolei nie wyrządzi krzywdy, zwłaszcza w swojej stolicy, na trzydziestym drugim kilometrze linii z Lęborka. W dobrym humorze ruszam więc na zachód, brnąc przez piachy, niczym żołnierze Afrika Korps. Zamierzam dotrzeć do Kluk i Smołdzina. Tam spotkam się z dwoma innymi duchami: społeczności słowińskiej i duchem nieistniejącej linii. Bo za wydmami, w Krainie w Kratę, jest wszystko, wystarczy się rozejrzeć, i widzi się całą historię wiejskiego Pomorza, nie trzeba czytać opasłych tomów (choć to bardzo przyjemne zajęcie!): są ryglowe budynki, czyli szachulce, chaty połączone z częścią inwentarską, słomiane strzechy, drewniane płoty, naziemne piwnice, piec chlebowy, magazyny sprzętu rybackiego, czarna kuchnia, cmentarz, a także lokalne złoża torfu, czyli tradycyjnej energii odnawialnej. Po mieszkających w tych okolicach Słowińcach pozostała jednak już tylko garść nazwisk umarłych: Reimann, Schimanke, Elck, Bonke, Manthey, Ruch, Polleks, Jost, Czirr, Kirk, Kὅtsch, Kecz, Klick, Kaitschick, Klűck. Do początków XX wieku żyli bezpiecznie w błotnistej enklawie, strzeżonej przez starego ducha, którego my znany pod imieniem Erlicha. Pierwszy wyłom w tej krainie uczyniła kolej, za sprawą której wielki świat zaczął się wdzierać do tej nadmorskiej krainy. Później ich świat przeorały dwie wojny, aż w końcu zniechęceni presją ideologiczną (przymusową reslawizacją) gremialnie wyjechali do Niemiec, pozostawiając nam resztki swojej kultury w formie ludowego skansenu.
Pozostał też mistyczny Rowokół, święta góra Swarożyca, strzegąca wespół z dwoma innymi istotami całej okolicy. Smok Erlich z jej szczytu ma wzgląd na wszystkie ludzkie sprawy, a parowóz Ognisty Eliasz obiegał teren, patrolował także zakończenia rozgałęzionej linii kolejowej, docierając do Ustki na zachodzie, Słupska na południu oraz Dargolezy i Cecenowa na wschodzie. Na morską granicę baczyła oczywiście, tak jak i dzisiaj, sama góra, otoczona przez pralas. Pozostałości potężnych dębów (świętego gaju?) odsłaniają niekiedy bałtyckie fale, które dały też początek legendzie o niedobrej księżniczce, wyzyskującej poddanych, przez co ci cierpieli głód. Okrutna władczyni za karę zapadła się pod ziemię razem ze swoją siedzibą, którą woda otoczyła kolistym rowem. Ta opowieść skrywa być może prawdę o potężnych sztormach, wywołujących lokalne trzęsienia ziemi. Podobnie brzmi przecież darłowska legenda o morskim niedźwiedziu, powodującym zapadanie się morskiego dna, którą przypominam w innym miejscu.
Rowokół to z pewnością magiczne miejsce i musieli w to wierzyć tutejsi budowniczy i pracownicy kolei, skoro skojarzyli w jedno słonecznego boga Swarożyca (jego narodziny następować miały w trakcie zimowego przesilenia i świętowane były razem z duchami przodków podczas Szczodrych Godów), kursujący do Smołdzina parowóz i smoka, zapamiętanego jako duch błot, pełnych przecież gazu. I tak w wyobraźni tutejszego ludu powstała święta, ognista trójca tej krainy, o której należało wspomnieć na kolejowym szlaku.
Od setek lat świętowano na wydmach narodziny słonecznego boga, które następować miały w trakcie zimowego przesilenia. Przez kilka dni, które dla w kalendarzach dawnych północnych plemion właśnie trwają, obchodzone były one razem z obrzędami ku czci duchów przodków w grudniu.
Po nieistniejącej już linii kolejowej Słupsk – Komnino – Czysta – Gardna Wielka – Stojcino – Siecie – Siecie Wierzchucino – Żelazo – Smołdzino pozostały tylko wspomnienia i garść fotografii. Na jednej z nich uchwycony został drugi z duchów tej krainy: parowóz o tajemniczym imieniu „Ognisty Eliasz”. Można tylko zgadywać, dlaczego tak go nazwano i domniemywać, że być może w jego kotle kąpieli w płomieniach zażywał sam słoneczny bóg, chcący potajemnie odwiedzić świat, z którego dawno powinien zniknąć. Gdybym miał powiedzieć, co o tym sądzę, rzeknę, że szkoda linii do Smołdzina, bo nieco przedłużona na wschód mogłaby być atrakcją turystyczną podobną do belgijskiego nadmorskiego tramwaju Kusttram, a podróżnicy razem z biletem w pakiecie dostawaliby cztery elementarne żywioły: ogień, morze, wiatr i piach.
Na szczęście pozostał Erlich, czyli smok, którego miał pokonać słynny rycerz – św. Jerzy. Z bezpośredniej rozmowy wynika jednak, smokowi było przykro, że Słowińcy żyją na uboczu i nikt ich nie zauważa, więc kiedyś zaprosił Jerzego i zrobili umowę: odbędzie się pojedynek nad jeziorem Łebsko, smok się schowa, rycerz pomnoży sławę, region stanie się znany. Ale po wielu wiekach święty został uznany za osobę legendarną, ostatni Słowińcy wyjechali do Reichu, więc przynajmniej Erlich postanowił zostać, aby symbolicznej pustki nie było w okolicach Łeby i Smołdzina.
Ażeby i podróż kolejowa nie musiała się tutaj zakończyć, jak dla tej grupy, która, oblepiona piaskiem i solą, koczuje na peronie, czekając na pociąg powrotny, zróbmy jeszcze rundę przez czas, wyprawę retro, sięgającą czasów pierwszych linii Lębork – Łeba. Do rzeczonej wyprawy nie potrzebujemy wehikułu czasu, wystarczy moc wyobraźni. W tamtym świecie dominują czerń (lokomotyw i mundurów kolejarskich), czerwień (wszechobecnej cegły), zieleń pomorska.. To mityczna podróż do początków, kiedy linia Lębork-Łeba była jeszcze młoda, podróż poza rozkładem jazdy i granicami realności. Tamten świat ma tylko dwa odcienie: czarno-biały albo sepii, bo w takich kolorach zwykliśmy widzieć historię. I tak właśnie oglądam stare zdjęcia dworców w Łebie i Lęborku. Ceglany kompleks banhofu w portowym mieście stoi samotnie w pustce, górując na równią stacyjną, dwuspadowymi dachami pnąc się ku nisko wiszącemu niebu. Na pierwszym peronie dymi parowóz, ale większość ludzi patrzy w naszą stronę. Ta grupa podróżnych najwyraźniej pozuje do pierwszej w tym miejscu fotografii, dzięki której żyć będą wiecznie. Tak jak odwieczna wydaje się specyficzna forma wypoczynku w Łebie: na zdjęciu z 1899 roku widzimy bowiem wagony stojące na bocznicy, jakby już czekały na swoich letników i swoją legendę, czyli wczasy wagonowe, bo miłośnicy kolei z tą stacją kojarzą właśnie je. Czyżby zostały zaplanowane już podczas budowy stacji? Co prawda na najstarszym zdjęciu widnieją raczej towarowe, to jednak już w latach 20. XX wieku zobaczyć można klasyczne boczniaki. Są i tacy hobbyści, którzy kochają parowozy, i dla tych dodaję, że przed Wielką Wojną krążył tutaj piękny pruski tendrzak P8, stutrzydziestonowy smok z czarnego metalu. Ten sam okaz widzimy w ruchu na fotografii z Lauenburga, jak płoszy pasażerów na pokolorowanej pocztówce. Dzisiejsze lokomotywy mogą dostać się wyłącznie na strony kalendarzy, nikt nie wysyła już ich na pocztówkach, bo i same karty pocztowe przeszły już przecież do kategorii retro, jak choćby te: przedstawiająca dworzec w Fichthof, czyli obecnej Steknicy, czy inna, na której stekniccy kolejarze biegną na tory, aby zdążyć na spust migawki aparatu .
A z tej kategorii mamy jeszcze garść danych: w 1913 roku w niewielkim budynku dworcowym w Łebie sprzedano ponad osiemnaście tysięcy biletów, w latach 20. liczba ta nieznacznie wzrosła do dwudziestu kilku tysięcy, jednak biorąc pod uwagę, że z Łeby do Lęborka kursowały wtedy trzy pociągi dziennie, wychodzi na to, że w każdym siedziało średnio zaledwie osiemnastu albo dwudziestu pasażerów.
Spróbujmy sobie ich wyobrazić. Tym bardziej, że trafia się okazja – po prostu pójdziemy do pociągu w ślad za elegancką damą, ubraną w kolisty kapelusz ze strusimi piórami, ewidentnie przybyłą z końca XIX wieku. Świadczy o tym i nakrycie głowy, i suknia z trenem, ozdobiona koronkami oraz kokardami, i specyficzny rekwizyt – parasolka. Specyficzny, bo nie służy ona do ochrony przed deszczem czy słońcem, ale do podpierania się podczas chodzenia, bo inaczej piękna pani, ściśnięta gorsetem, mająca środek ciężkości powyżej głowy, mogłaby runąć na chodnik. A to byłaby kompromitacja, nici z szyku i dystynkcji. I nie ma potrzeby myśleć, skąd się tutaj wzięła ta dama: czy to jakaś rekonstrukcja czy film typu „Alma i Oskar”, grunt, że wiem, dokąd iść.
Drogę wskazała nam dama z epoki, wypada więc zaprosić i pana, reprezentującego ten sam czas. Oto on, Grzegorz Smólski, pisarz i publicysta, działający w środowisku polonijnym w Wiedniu, piszący o słowiańskim dziedzictwie Śląska, Mazur i Pomorza, ale przede wszystkim podróżnik kolejowy i autor ilustrowanego przewodnika po cesarsko-królewskich austriackich kolejach państwowych w Galicji, a więc niejako polski pionier tego typu literatury i pomysłodawca mojego cyklu PKP. Internet podaje różne lata urodzenia tego twórcy: 1837, 1842 lub 1844, źródła zgadzają się jedynie co do daty zgonu – rok 1911. Prawdopodobnie tuż przed śmiercią odwiedził północne rubieże współczesnej Polski, być może planując stworzenie podobnego przewodnika kolejowego dla regionu nadbałtyckiego. Część wspomnień Smólskiego przedrukowano czasopiśmie „Naji Gochë” w roku 2006 (nr 2-3 i 4) pod tytułem „Z podróży na Pomorze 1911 rok”, w których noty o dworcach i pociągach zajmują sporo miejsca. Oto niektóre z nich.
Podróż na wybrzeże zaczynamy w Słupsku, w którym Smólski dostrzega to, co i ja sto lat później: „Z dworca kolejowego wiedzie do miasta piękna długa ulica”. Później słowianofil rusza na badania terenowe. Zastanawia się nad etymologią nazwy „Słowińcy” i notuje zapiski ze Szmolczena (tak!): i Klęk (!): „Tu są Kaszubska Slowinsti”, „Kaszubowie są Slovinsti” , a Gardnie Wielkiej ponoć sam usłyszał od wieśniaczki: „Ja gadam po słowińsku, a wy po polsku”. W Smołdzinie snuje (niewesołe) rozważania o tym, że kolej żelazna przywiozła Słowińcom szybkie wynarodowienie, bo wyrąbała drogę niemieckiej kulturze przez „puszczę piaskową, jezioro, bagna i trzęsawiska”.
I jak na podróżnika kolejowego wypada, zwraca uwagę na zaokienne widoki: „Jestem w drodze ze Słupska do Szmoldzena. Kolej drugorzędna. W okolicy Słupska widać jeszcze tu i ówdzie komin fabryczny, potem wiedzie droga żelazna przez mało zaludnioną okolicę z rzadka pokrytą roślinnością, przerzynaną szerokimi smugami piasku. Na polach wczesne zboże, więcej atoli łąka, najwięcej lasów sosnowych i świerkowych, rzadko gdzie widać wyższy drzewostan. One też ożywiają nieco swą zielonością jednostajność dość ponurą krajobrazu. Miejscowości oddalone od siebie. Parowóz wlecze się powoli”. Przyzwyczajonego do pogórza podróżnika płaski krajobraz musiał męczyć. A rozmowy w dworcowej restauracji w Komninie (?) z współpasażerem, Szymonem Ziemke, rolnikiem i cieślą ze Smołdzina, bardzo rozczarować. Najpierw, podczas dywagacji o pochodzeniu ministra i męża stanu Roberta von Puttkamera, „Pomrer” wyśmiał tezę Smólskiego, że to nazwisko kaszubskie, a później, pytany, czy w jego okolicy ktoś jeszcze mówi po kaszubsku, dobił autora słowami: „U nas, Bogu dzięki, wszystko niemieckie”.
Podróżnik wrócił więc do kontemplacji pejzażu, w nim szukając śladów słowiańskiego ducha: „Z Karcena wiedzie droga żelazna do Szmoldzena przez wielki las świerkowy, który ożywia nieco jednostajność piaszczystej okolicy. Zieleń drzew rozweselała oko, a cień ich łagodził skwar słonecznego dnia lipcowego. Za lasem inny krajobraz. W dali widać jezioro i morze, osłonięte sinawą mgłą. Na lewo sterczy góra, obrosła dołem drzewami, o baniastym łysym wierzchu, z którego strzela ku niebu smukła wieża, jako latarnia morska. Góra niewysoka, ale rozłożysta, a ze jest jedyna na płaszczyźnie, widać ją z daleka ze wszech stron panującą nad całą okolicą. To Rewekoł, święta góra Kaszubów. U jego stóp leży okazała wieś Szmoldzeno”.
Świat Słowińców zaczął już więc pod koniec XIX wieku rozmywać się w niemieckim morzu i nic dziwnego, że do naszych czasów przetrwały jedynie jego relikty, godne umieszczenia w lapidarium. Ale podróż pociągiem w tamte okolice zawsze cieszy. Nawet w ustroju totalitarnym, czego dowodem mogą być ciekawe wspomnienia pięcioletniego mieszkańca Łeby (znalezione na stronie Historia Łeby) z roku 1940. Pisze on, że podróż do Lęborka zawsze zaczynała się od pewnego rytuału, który obejmował nakręcanie blaszanego budzika poprzedniego wieczoru, przygotowanie sztuli (kanapek) na drogę, zakupu biletu w dworcowej kasie („Lębork, powrotny, drugą klasą”). W pociągu też powtarzały się rutynowe czynności: szukanie miejsca koło okna, koniecznie przodem do kierunku jazdy na siedzeniach z drewnianych listew. A później była seria niezapomnianych obrazów: kolejarz w czerwonej czapce z drewnianym lizakiem, którym odprawiał pociąg; stacyjne budynki, budzące nieodmienny zachwyt; kolejka z Choczewa, czekająca na bocznym torze w Garczegorzu, doczepiana do składu z Łeby, wyglądająca jak skrzynki z oknami; nowoczesny dworzec w Lęborku, z tajemniczymi tunelami łączącymi perony. Nawet w tych strasznych czasach podróż koleją mogła być niezapomnianą przygodą. Tak samo było później w komunistycznej Polsce, gdy tłumy letników na nowo odkryły Łebę i okolice. Niedogodności prozaicznego życia wywiewał podróżnym z wagonu i z głowy porywisty wiatr, w którym czuć było sól i piach. Choćby po to warto wyruszyć w tę trasę. I dlatego byłem tutaj kilka razy.
Na koniec niech przyjmą podziękowania autorzy przewodników turystycznych. Zawdzięczam im bardzo wiele, a mam wrażenie, że byłem chyba ostatnim przedstawicielem epoki, w której je kupowano i zabierano na szlaki wędrówek. A poza tym dziękuję za słowińską potrawę, na której trop naprowadził mnie ten pociąg: jadalne kwiaty, kartoflankę i śledzie gotowane albo pieczone na torfie.