Kolej na muzykę. Robert Brylewski

 

W poniedziałek dowiedziałem się, że dzień wcześniej skończyła się epoka. W niedzielę 3 czerwca zmarł 57-letni Robert Brylewski. Jego postać ma wymiar historyczny, także dla mnie. Jarocin w 1985 roku. Falujący Izrael i niesamowita Armia z nim i Budzyńskim. Potęga. Magia. Ściana dźwięku i niesamowite koncerty. Plecak pełen kaset, sfatygowany radiomagnetofon Grundig, pusty żołądek ( woda z ogrodowego węża i niebiański smak bułki po dwóch dniach głodówki) i świadomość, że właśnie wszyscy tworzymy początek (?) niezwykłej opowieści, która zaczęła się na setkach dworców w całej Polsce. Załoganci w samodzielnie zrobionych koszulkach i spodniach, w glanach i trampkach, ogoleni na jeża albo z irokezem, z harcerskimi plecakami i ciężkimi namiotami, śpiworami albo tylko kocami (przypadek autora) wchodzili do pociągów, których celem było małe miasteczko w Wielkopolsce. Tam spotykali podobnych sobie odmieńców z sąsiednich miejscowości. Dopiero kilka lat temu zgubiłem gdzieś kartonowy bilet z tamtej podróży. Kawałek papieru, ale mający moc filmowej kamery. Wystarczyło na niego spojrzeć, by strumień czasu popłynął wstecz i raz jeszcze wyświetliły się ciągi przejmujących obrazów. Letnie podróże (we wspomnieniach zawsze świeci słońce) miały coś z inicjacji. W korytarzach wagonów i przedziałach tworzyły się mniejsze i większe załogi , wspólnie potem biwakujące na polu namiotowym albo w ogródkach udostępnianych przez mieszkańców Jarocina. Najpierw rzeka młodych ludzi wylewała się na perony tamtejszej stacji. Można to zobaczyć w filmach dokumentujących ów moment. Jest ich już kilka i wszystkie razem tworzą barwną opowieść o muzyce, zasiewającej nadzieję w sercach i umysłach młodych Polaków. Ich mekką był stadion, na którym znajdowała się scena główna i położony w pobliżu amfiteatr. Najpierw słuchaliśmy anonimowych kapel, które przyjeżdżały do Jarocina na własny koszt, szukając przepustki do sławy. Występy w amfiteatrze były nagrywane na kaseciaki i tą drogą rosła sława takich zespołów jak słupski Karcer.
Jeśli ktoś miał trochę szczęścia, mógł na własne oczy zobaczyć żywe legendy. Do takich należał niewątpliwie Robert Brylewski. Nam, kilkunastoletnim punkom, wydawał się postacią posągową. Skąd mogliśmy wiedzieć, że Brylu to brat-łata dla wszystkich, którzy próbowali gitarą, basem i perkusją tworzyć własne światy? Był też tylko o kilka lat starszy ode mnie, ale wydawało mi się, że jest człowiekiem bardzo doświadczonym. Jego i Budzyńskiego koncept czyli zespół Armia zwalił mnie z nóg. I do dzisiaj słucham ich pierwszych dwóch płyt na kolanach. W 2012 roku w książce autobiograficznej Brylewski powiedział, że Armia miała być gitarową ścianą dźwięku: „Ściana, ale bardzo gruba, betonowa. I maksymalna energia. Podstawowym założeniem było nie grać solówek. Uciekliśmy jeszcze dalej od rocka, który proponował na przykład Perfect: muzyki z solówkami, popisami. No Perfect” (Robert Brylewski, „Kryzys w Babilonie. Autobiografia”, rozmawia Rafał Księżyk, Kraków 2012, s. 254). Do dzisiaj imponuje mi ich muzyka. Wiem, żaden to komplement, bo moja edukacja muzyczna jest mocno wybrakowana, ale chciałbym powiedzieć. Dla mnie Brylewski jako człowiek z Armii pozostanie postacią epokową, a koncert w Jarocinie ważną częścią pokoleniowego przeżycia. Zdaję sobie sprawę, że powiedziałem tu o Brylewskim żałośnie mało. Ale jako muzyk pozostawił legion współpracowników oraz ocean inspirującej muzyki maści rozmaitej. Szukajcie, a znajdziecie coś dla siebie. Ja będę szukał nadal, licząc, że przy okazji odnajdę ważny dla mnie rekwizyt – kartonowy bilet z Bydgoszczy do Jarocina.Gdy wreszcie się to stanie, będę mógł kontynuować dzieło opisywania straconego pozornie czasu.

PS Obrazek przedstawia rękopis śpiewnika z epoki. Teksty zespołu WC.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *