Dalsze szlaki. Split – Zagrzeb

 

Na początku tego roku stwierdziłem, że już więcej nie będę wypuszczał się na kolejowe szlaki. Depresja odebrała mi wszelką radość z podróżowania. Nie widziałem już sensu w tych wyprawach, fotografowaniu zakątków zapomnianych albo po prostu niedostrzeganych przez ludzi. No ale okazało się, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. A może po prostu po tylu latach włóczęgi w poszukiwaniu demona ruchu kolejowy zew okazał się silniejszy od zobojętnienia i melancholii? Jakkolwiek by nie było, nagle okazało się, że w zasięgu ręki mam jeden z ciekawszych szlaków na południu Europy. Gdy więc zaproponowałem koledze wyprawę na trasie Split – Zagrzeb, natychmiast podchwycił ten  pomysł. No i stało się.

Aby wsiąść do pociągu, musieliśmy najpierw przejść 25 kilometrów przez góry. Wyruszyliśmy o godzinie 23.00, by nocną porą przejść przez góry na wyspie Brač spod miejscowości Bol do Supetaru. Tam chcieliśmy złapać pierwszy poranny prom do Splitu. Stamtąd promem (firma Jadrolina) z portu (trajetnej luki) do Splitu. Promy kursują od 5.00 mniej więcej co godzinę (33 kuny od osoby). Dworzec kolejowy w Splicie (železnickyj kolodvor) znajduje się tuż obok przystani promowej, więc płynąc 50 minut promem spokojnie zdążymy coś zjeść na śniadanie przed pociągiem o 8.27. Do Zagrzebia mamy ponad 435 kilometrów, więc na miejscu będziemy o 14.45. Pociąg powrotny mamy o 15.21 i będziemy w Splicie o 21.32. Ostatni prom płynie o 23.59. Za promy i bilety kolejowe łącznie każdy z nas będzie musiał zapłacić 472 kuny, tj. ok. 330 złotych.

No więc o godz. 23.00 w poniedziałek wyruszyliśmy w góry. Prawie dwie godziny zabrała nam droga na przełęcz, na której kamienista droga górska zamieniała się w nitkę asfaltu. Stał tam samochód terenowy, którego właściciele najwyraźniej zostawiają go na noc. Rano prawdopodobnie podjeżdżają szosą i wymieniają osobówkę na terenówkę, by dojechać do pracy? W intensywnym marszu świeciliśmy kamizelkami odblaskowymi. Około godziny 1.00 zaskoczyło nas pierwsze stado owiec, raptownie przebiegających z jednej strony szosy na drugą. Świeciliśmy latarką i klaskaliśmy w dłonie, by uprzedzić zwierzęta o naszym nadejściu i tym sposobem zaoszczędzić sobie nagłego znalezienia się w środku przerażonego stada beczących czworonogów.

Godzinę później przeżyliśmy moment grozy. Jakieś stado częściowo przedostało się na prawą stronę szosy, ale kilka sztuk zwierząt zaczęło biec wzdłuż lewej krawędzi jezdni. Gdy przyjrzeliśmy się im uważniej, zauważyliśmy, że są to …młode dziki. Locha zaczęła groźnie fukać po prawej stronie, ale przerażone warchlaki biegły nadal po lewej. Chcąc uniknąć kłopotliwego spotkania z ich podrażnioną matką (tam nie ma odpowiednich drzew dla tego, kto spotyka w lesie dzika), lekko przyspieszyliśmy. Krótki bieg uwolnił nas od potencjalnego pojedynku ze szczeciniastym potworem.

Kolejne dwie godziny marszu doprowadziły nas do Supetaru. Tylko raz młody kierowca busa zatrzymał się na poboczu, by zapytać nas, czy wszystko jest w porządku. Najwyraźniej noc jest na wyspie porą odpoczynku, a nie pieszych wędrówek. Popodziwialiśmy widok świateł na kontynentalnym wybrzeżu oraz wschodzący czerwono księżyc i serpentynami dotarliśmy do celu. Jak w filmie Barei mieliśmy jeszcze pół godziny do otwarcia kas promu (o 4.30), więc użyliśmy chusteczek kosmetycznych, by przywrócić sobie ludzki wygląd i zapach, zmieniliśmy koszulki i buty (na sandały),zjedliśmy śniadanie, kupiliśmy nektar owocowy i szneki z glancem (z wiśniami właściwie), po czym weszliśmy na prom. Tam wypiliśmy po dwie kawy, ciesząc się na podróż pociągiem.

W Splicie szybko  odszukaliśmy dworzec, wymyliśmy buty w dworcowej kałuży, pachnącej koleją, wypiliśmy herbatę, pokręciliśmy się w okolicy stacji, podziwiając przedstawicieli wymierających zawodów – bagażowego z wózkiem i młotkowego, stukającego w koła wagonów. Oddaliśmy też należny hołd  potężnej, niebieskiej lokomotywie spalinowej, której silnik chłodzony był powietrzem.

Dworzec w Splicie utrzymamy jest w stylu śródziemnomorskim. Skrywają go ładne pinie, rosnące wzdłuż ulicy. Ale świt odkrywa też zaniedbanie i marginalną rolę kolei w transporcie chorwackim. Atmosfera na stacji przypomina tę ze Starogardu albo jeszcze innego, mniejszego miasteczka, a nie starożytnej metropolii z Pałacem Dioklecjana.

Okazało się, że Chorwaci to prawdziwi ludzie z Bałkanów. Prawie wszędzie wolno palić i wszyscy namiętnie kopcą, kobiety i mężczyźni. Pociąg do Zagrzebia miał mieć dwa wagony i numerowane miejsca. Tymczasem dziwny skład miał trzy wagony i każdy miał siadać, gdzie zechce. Stało się tak, bo pierwszy poranny lokalny osobowy dokulał się z dwugodzinnym opóźnieniem i jako kombinowany skład miał jechać do stolicy. No dobra, wsiedliśmy. Ucieszyliśmy się, gdy się okazało, że w przedziale dobrze działa klimatyzacja. Mniej cieszyło to później młode Angielki, które ostentacyjnie ubierały bluzy.

Tymczasem zaczęła się podróż. Od razu wjechaliśmy w bardzo długi tunel (chyba ponad kilometrowy). Po prawej stronie towarzyszyły nam kolejne zwaliste góry, a po prawej przez godzinę – widok miejscowości (białe domki i czerwone dachy) na wybrzeżu. Na stacji Solin zobaczyliśmy zapomniane już u nas wagony do przewozu aut osobowych (12 sztuk bodajże). Na torach ogólnie bajzel i rozmemłanie, prawie wszystkie budynki stacyjne oraz wiele domów i zabudowań straszy ruiną. Pociąg niekiedy buczy jak osioł. Po lewej ciągnie się miejscowość Kaštel Stary (mają tam ponoć ładne nadmorskie promenady), a z prawej wypiętrzają się góry. W krajobrazie dominują tu jałowe zbocza gór, gaje oliwne, uprawy winorośli.

Z lewej, zawrotnie nisko, rozłożyło się jakieś miasteczko. Góry kojarzą mi się z Hiszpanią don Kichota. Drzewka przypominają zielone parasole na zboczach. Gdzieś po lewej autostrada wchodzi w tunel. Mijamy bez zatrzymania stację Primorski Dolac, leżącą już poza wybrzeżem. Wciąż podziwiamy jałowe góry i wiatraki na szczytach.

Stacja Perkovič. To kolejowy węzeł, kiedyś kursowały stąd pociągi do Sibenika na wybrzeżu, chlubiącego się tysiącletnią historią. Stacja ma zielone okiennice, semafory. Zakręt w prawo nad autostradą. Domy poniżej torów. Po prawej góry znowu rosną. Jesteśmy wysoko na nasypie.  Potem stacja z betonu Unesič. Zastanawiamy się, czy kamienne murki na polach pełnią rolę przeciwpożarową? Jedziemy,  mając po prawej szosę. Po prawej także krajobraz typu Sierra Nevada. Kierowniczka pociągu chodzi i przytomnym rozdaje zimną wodę w butelkach, Jakie to miłe!

Mijamy stację Drniš (ruiny zamku na wzgórzu) z  kamiennym magazynem po lewej. Widoki  jak w Beskidach. Wszędzie widać wiele pustych, zrujnowanych domów – to chyba pozostałości po Serbach, których wygnano po zwycięskiej wojnie o niepodległość w latach 90.? Mijamy stację Kosovo, po nitowanym moście przeprawiamy się przez rzekę. Stacja Knin. Trakcja elektryczna, towarowe i pociąg pogotowia sieci trakcyjnej. Dworzec typu klocek. Zardzewiały parowóz. W Internecie czytam, że  latach 1991-1995 Knin stanowił stolicę Republiki Serbskiej Krainy. Z prawej widoki  jak we Włoszech. Aż kipi od zieleni. To krajobraz bardziej urodzajnej krainy od Dalmacji i Istrii. Przejeżdżamy przez dwa tunele. Z lewej przepaście testują mój lęk przestrzeni. Po prawej wzgórza spalone słońcem. Później pojawią się tam pejzaże bieszczadzkie i wiatraki na samotnych wzgórzach. Od czasu do czasu pokaże się nitka autostrady.

Mijamy kolejną stację w ruinie (Malovan), by znaleźć się w krajobrazie tatrzańskim, skrzyżowanym z  pienińskim. Długo stoimy na stacji Gracač (ruina, oczywiście). Widocznie spracowana lokomotywa łapie tu drugi oddech po pokonaniu licznych serpentyn. Potem znowu zielone kopuły gór, skaliste szczyty, rzeka i zapora, pola uprawne. Za stacją Perusič palą się trawa i krzaki wzdłuż toru. Dzielni strażacy leją wodę, a pociąg jak gdyby nigdy nic przejeżdża przez ogień i wjeżdża w liściaste lasy. Za Ličko Lešče i kamieniołomem wjeżdżamy w bardzo długi tunel, by wynurzyć się z niego na stacji Vrchovine z zardzewiałym żurawiem wodnym i zrujnowaną parowozownią wachlarzową.

Po długim zakręcie w prawo, przecięciu kolejnego tunelu i bardzo długiej jeździe przez las, znowu się ożywiłem, ponieważ po prawej, tuż za krawędzią toru dostrzegłem kilkusetmetrową przepaść. Tutaj, w rejonie stacji Ličko Jesenica, stwierdziłem, że lęk wysokości jest mocno przereklamowany. Jednak przyznaję, że ucieszyłem się, gdy pociąg wreszcie zjechał z bardzo długiego wiaduktu. Później uświadomiłem sobie, że właśnie na tym odcinku dwadzieścia kilka lat temu doszło do spektakularnego wypadku kolejowego, w którym zginęło kilkadziesiąt osób.

Dalej wzdłuż toru stoją słupy trakcji elektrycznej, ale my nie zmieniamy lokomotywy. Na patriotycznie udekorowanej (i nie będącej ruiną, co rzadkie na szlaku) stacji Duga Resa mijamy regionalny szynobus, wyglądający całkiem nowocześnie. Po prawej pokazuje się szeroka rzeka, zakolami podążająca wraz z nami do miasta Karlovač. Chlubi się ono twierdzą w kształcie sześcioramiennej gwiazdy i położeniem nad czterema rzekami. Poza tym z przyjemnością rejestrują tam dworzec z czerwonej cegły, mojego ulubionego budulca. A z wakacyjnego obowiązku dodam, że tutaj produkuje się najbardziej znane chorwackie piwo.

Tutaj coś mnie tknęło i poszliśmy zapytać kierowniczki pociągu, czy do Splitu będzie wracał ten sam skład. Odpowiedziała nam, że nie i jeśli chcieliśmy złapać pociąg powrotny z Zagrzebia, powinniśmy wysiąść w Karlovaču, bo nasz pociąg już się nie zatrzyma na żadnej stacji i minie się ze składem powrotnym gdzieś na tym odcinku, który przemierzamy… Okazało się, że mamy jeszcze szansę na przejazd nocnym o 23.00. Trochę zrzedły nam miny, ale ponieważ obydwaj znamy piosenkę „Always look on the bright side of life”, zanuciliśmy ją i szybko ułożyliśmy plan awaryjny.

Niezrażeni niczym uwieczniliśmy na zdjęciach kolejnego dyżurnego ruchu z czerwoną chorągiewką (to wydaje mi się, oprócz stacji w ruinie, specyfiką chorwackiej kolei) na peronie ceglanej (!) stacji Izlaz i zaczęliśmy przyglądać się pierwszym zabudowaniom Zagrzebia. Zauważyliśmy tam nowoczesne drapacze chmur, kamienice, bloki, ale też bajzel przy torach, hałdy śmieci i ruiny jak na całej długości trasy. Widocznie jeszcze nie zabliźniły się wszystkie rany po rozpadzie Jugosławii. Gdy wjechaliśmy na Glavni Kolodvor, nasz pociąg powrotny, planowo odjeżdżający o 15.21, ciągle stał na sąsiednim torze i ruszył, gdy my się zatrzymaliśmy. No ale dzięki ośmiu godzinom wolnego skorzystaliśmy z prysznica (50 kun), zjedliśmy pyszny kebab i wypiliśmy po pięć herbat w przydworcowych barach, oglądając mecze piłkarskie na ogromnych ekranach. Obeszliśmy okolicę dworca, podziwiając m.in. pobliski hotel, w którym sto lat temu nocowali bogaci pasażerowie Orient Expresu.  Pożegnalne zdjęcie to nocne ujęcie zabytkowego parowozu przy peronie pierwszym. Nasz pociąg o 23.00 znaleźliśmy pół godziny przed odjazdem. Okazało się, że nasz wagon jest ósmy, czyli ostatni. Wsiadaliśmy pełni złych obaw, bo wcześniej przeczytaliśmy o szajkach grasujących na tej trasie nocą, a okazało się, że początkowo byliśmy sami w wagonie. Po chwili wsiadło trochę więcej osób. Stwierdziłem, że rozkładamy siedzenia i kładziemy się wygodnie, niech się dziej, co ma się stać. Zaraz po odjeździe kierownik sprawdził bilety i mogliśmy do świtu spokojnie spać, z czego skorzystaliśmy. Po kilku godzinach jazdy mieliśmy wrażenie, że pędząc w noc z szaloną prędkością wypadniemy z torów, więc nagrałem kilkuminutowy film, na którym słychać, jak pociąg trzeszczy, zgrzyta i pędzi poprzez ciemność. Na pamiątkę i na wszelki wypadek.

Następne ujęcia miały miejsce w drodze powrotnej około godziny szóstej, gdy już zjedliśmy śniadanie, popijane nektarem wieloowocowym (przebój sezonu). Na zdjęciach znalazły się motywy typu świt nad górami, palmy na stacjach, poranne słońce i mgły, skały i jary nad morzem;  anonimowa stacja z zielonymi okiennicami kamiennego budynku; ponownie sierra Istrii; fikuśny semafor; tor wyrąbany w skalnych przesmykach;  widziany z okna wąż pociągu (w nocy do naszego wagonu doczepiono jeszcze cztery następne).

Serpentynami wspinaliśmy się znowu pod niebo, skały wpychały się przez okna, w dolinie po prawej budziło się życie. Jadąc wzdłuż zabudowy nadmorskiej powoli okrążaliśmy port . Po krótkim postoju pod semaforem wjazdowym, zanurzyliśmy się w bardzo długi tunel i mijając cysterny, lokomotywy towarowe, statki i jachty, tory postojowe wyjechaliśmy  w słońcu poranka w Splicie. Koniec przygody. Ale na pewno nie bałkańskich szlaków.

 

 

 

Tagi:

2 myśli na “Dalsze szlaki. Split – Zagrzeb”

Skomentuj Rafał Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *