Dalsze szlaki. Do Berlina

Ładna hala dworcowa, prawda? Taka nagroda czeka na tych, którzy pojadą do Berlina. Ale dopiero na koniec, więc wróćmy do początku. A początek kolei w moim rodzinnym mieście był nie byle jaki. Z Berlina do Bydgoszczy przyjechał sam król, by łaskawie otworzyć linię. Sto pięćdziesiąt siedem lat później postanowiłem pokonać trasę do stolicy Niemiec w odwrotnym kierunku. Jednak tradycyjnym szlakiem Ostbahnu do Berlina bez przesiadek przejechać się już nie da, toteż ruszyłem szlakiem przez Tczew – Bydgoszcz – Poznań ku zachodnim rubieżom kraju i dalej. Ponad 500 (528) kilometrów, a więc za siódmą górę i dziewiątą  rzekę (przez Wierzycę, Wdę, Brdę, Noteć, Wartę, Obrę, Odrę, Sprewę i Hawelę). Dla kronikarzy, jeśli oczywiście po naszej cyfrowej cywilizacji pozostanie jakiś ślad – rzecz miała miejsce 2 maja 2016 roku, w bardzo zimny poniedziałek. Znowu nie było mrozów zimą, więc ponownie mieliśmy wtedy  arktyczną wiosnę z lodowatym wiatrem z północy. Dziwny jest ten klimat. Ale wracając na tory – odjazd ekspresu z Gdyni do Berlina w Tczewie jak co dzień o godzinie 7.53.  A tory pojawiły się w Tczewie w 1852 roku i pozwalały dojechać do Bydgoszczy. Dwadzieścia lat później miasto nad Brdą skomunikowano z Poznaniem, który w 1870 roku zyskał połączenie z Frankfurtem nad Odrą (szlak z Berlina istniał tam już od 28 lat).

Mając na stacji początkowej pół godziny, zdążyłem się rozejrzeć. I ku swojemu zdziwieniu zauważyłem rozłożysty świerk przed dworcem (kiedy on zdążył tak wyrosnąć?!), a potem powiew nowoczesności w WC – pracujące tam panie zastąpiła rozmieniarka (banknotów na monety). Czy ta sama maszyna również dba o czystość w ubikacji, nie dowiedziałem się. Zdążyłem popodziwiać jeszcze zabytkowy parowóz na peronie pierwszym i musiałem już wskakiwać do ekspresu. Przyjechał zgodnie z rozkładem jazdy (wiadomo, ordnung) i miał bardzo wygodne przedziały. Nie podobało mi się tylko to, że wyciszone wnętrze nie pozwalało usłyszeć muzyki torów, czyli charakterystycznego stukotu kół pociągu na złączach szyn (te zresztą są bezstykowe, a i wagony nie kołyszą się jak łódź na oceanie). Punktualnie ruszamy i zaczyna się za oknem kalejdoskop pomorski.

Co się na niego składa? Ładne stacje w Pruszczu Gdańskim i Pszczółkach, ustawiony na planie krzyża pocysterski dominator krajobrazu w Pelplinie, łagodne wzgórza, tu i ówdzie udekorowane biało kwitnącymi śliwami, pokrzyżackie świątynie z czerwonej cegły, węzłowa niegdyś stacja w Smętowie, Bory Tucholskie, w które wjeżdża się zaraz za Warlubiem na styku z autostradą oraz rozlewisko Wdy pod  majestatycznym mostem w Kozłowie. Mniej radości sprawiły mi leżące przy torach w okolicy Poledna betonowe podkłady, prawdopodobnie z rozbieranej właśnie linii łączącej niegdyś Świecie ze Złotowem.

Na szlaku nie mogłem oczywiście pominąć Bydgoszczy Głównej, w której już funkcjonuje nowy dworzec, będący kolejnym wcieleniem marzeń architektów o nowoczesnych budowlach ze szkła i metalu. Budynek jest na pewno funkcjonalny, a czy ładny? Ja uczuciowo związany jestem raczej z poprzednią wersją dworca, w której podobał mi się przestronny hol kasowy, właściwie niezmieniony od początku istnienia stacji, w przeciwieństwie do formy zewnętrznej. Ponadto z nieistniejącym już budynkiem wiążą mnie wspomnienia pięknych podróży. No i te neony, który każdy widział zaraz po wyjściu z dworca:  wielki napis „Witamy w Bydgoszczy” oraz świetlisty zarys granic województwa bydgoskiego. Czas jednak płynie i wszystko musi się zmieniać, toteż przyjmuję do wiadomości nowy kształt budowli zamykającej ulicę Dworcową. Pocieszam się, że na pewno nie jest to najbrzydszy obiekt tego typu w Polsce. Niewątpliwie jest charakterystyczny i warto go pokazywać przyjezdnym jako jeden ze znaków rozpoznawczych miasta.

Wracam myślą do pociągu, Stoimy kilka minut i raptem widzę, że po peronie przemieszcza się pani z ogromną walizką. Wsiada do wagonu, a ja już wiem (jak Adaś w Dniu świra), że zaraz zamelduje się akurat w moim przedziale, chociaż wszędzie jest pusto. Widzę, ze ma złote adidasy, więc obstawiam, że to Niemka. No i miałem rację. Czas więc na krótkie (jak wojskowe rozmowy telefoniczne) rozmówki niemieckie: „Sprichst du Deutsch?“  „Ja“ . „Und würdest du mir helfen, den Koffer ins Regal zu stellen?“ „Jawohl, gnädige Frau“. Po wykonaniu tej czynności siadamy naprzeciwko siebie i każdy zajmuje się sobą: pani czyta, ja  zapisuję wrażenia w moim kajeciku podróżnym.

Minęliśmy 128. kilometr szlaku. Ruszamy dalej, po zabytkowym moście nad Brdą z 1852 roku, mijając ulicę nazwaną (najpierw nieoficjalnie, przez miejscowych kolejarzy) Czarną Drogą i przez Okole oraz Błonie (tutejszy przystanek uruchomiono bodajże miesiąc temu, po trzydziestu niemal latach przymiarek).

Za lasem, w którym za młodu ćwiczyliśmy z chłopakami z osiedla działalność partyzancką oraz  taktykę i strategię mijamy lotnisko, kiedyś wojskowe. Latem odbywały się na nim treningowe loty myśliwców bombardujących, dostarczające nam wielkiej frajdy, ale za to odbierające noc i sen. Teraz jest to wyłącznie lotnisko cywilne. Wojskowe Zakłady Lotnicze naprawiają jednak natowskie F-16, więc jakaś część tradycji tego miejsca, sięgającej czasów I wojny światowej, jest kontynuowana. Na osiedlu zaś pozostał po jednostce wojskowej niebrzydki pomnik ku czci poległych lotników (teraz chyba nosi inną już nazwę – Lotników Ziemi Bydgoskiej bodajże).

Tymczasem pociąg mknie dalej. Widoki za oknem jakoś nie przyciągają wzroku, chociaż za Złotnikami Kujawskimi topole stoją rzędami i przez chwilę mam złudzenie, że jakimś cudownym zrządzeniem losu znowu znalazłem się w Toskanii. Piękny sen na jawie…

Poza tym pojawia się w mojej głowie refleksja natury tyleż politycznej, co społecznej – Polska niby miała być w runie, ale jest raczej w budowie. Albo w śmieciach.

Inowrocław – tutejszy węzeł kolejowy prezentuje się wciąż imponująco. Dotyczy to zwłaszcza dużej grupy ceglanych domów oraz wysokiej wieży ciśnień, przypominającej wieżyce krzyżackich zamków. Obiecywałem sobie wtedy i później, że kiedyś tutaj przyjadę, aby dokładniej zwiedzić okolice dworca i miasto. Dzisiaj wiem, że to już raczej nie nastąpi. Jedźmy więc dalej, póki trwa opowieść.

Moja współpasażerka czyta książkę (Jerry Archer,   „Spiel der Zeit”) i obserwuje , jak przemieszczam się od okna do okna z aparatem fotograficznym i notesem. Tymczasem mijamy starą fabrykę sody w Janikowie, cukrownię w Mogilnie (niegdyś obydwa zakłady obsługiwane były przez pociągi wąskotorowe). Pod Trzemesznem niespodziewanie dopada mnie myśl, że do 1998 roku aż dotąd sięgały granice województwa bydgoskiego. Przecież nie ma to żadnego znaczenia, bo to tylko administracyjne wymysły. Po I wojnie światowej Bydgoszcz, historycznie związana z Kujawami, Pałukami, Krajną  i Wielkopolską, coraz mocniej zaczęła integrować się z Pomorzem. Już przed 1939 rokiem bohaterowie kultowej powieści Jerzego Sulimy-Kamińskiego pt. „Most Królowej Jadwigi” z dumą określają się mianem Pomorzaków. Mieliśmy też „Gazetę Pomorską”, mamy takąż filharmonię, żużlowe derby Polonii z Apatorem zawsze były „pomorskie”… Było, ale jest.

Pani jadąca do Berlina przerywa czytanie, uśmiecha się do mnie i po czym stwierdza, że ciężko pracuję, robiąc zdjęcia i notatki. Opowiadam jej krótko o moim pomyśle opisania szlaków kolejowych w północnej Polsce, a ona odwdzięcza się ciekawą historią:

,,Mi także podobają się polskie pociągi. Teraz wracam od koleżanki. Przedtem przez wiele lat jeździłam z Westfalii do mojej mamy w Bydgoszczy (blisko Dworcowej) samochodem, ale teraz już będę wolała pociąg. Tym bardziej, że powinnam mieć dożywotnie  darmowe przejazdy, bo urodziłam się w pociągu. Zaraz po wojnie moi rodzice dostali nakaz pracy w Bydgoszczy. Wtedy mogli tam z Wrocławia dojechać tylko koleją. Moja mama była w dziewiątym miesiącu ciąży (dzielna kobieta!). Nie chciała mnie urodzić gdzieś po drodze na trasie w  jakiejś anonimowej wsi. W pociągu nie było lekarza, wytrzymała więc aż do Poznania i tam na stacji zaczął się poród. Jestem więc urodzona w pociągu! (śmiech) Teraz mieszkam w Berlinie. Nie ma już NRD, ale ja wciąż trochę boję się kontroli na granicy. Ci strażnicy… nigdy nie było wiadomo, do czego się przyczepią i czy nie zabiorą paszportu”.

Tymczasem zbliża się Gniezno. Obserwuję krajobraz i zastanawiam się, czy dzisiaj Polanie także wybraliby tę okolicę na założenie rodowego gniazda? Bardzo bowiem brakuje mi tu drzew, które podnoszą niebo, tak samo jak gwiazdy w nocy. Sama stacja, nie powiem, niczego sobie. Na wjeździe stary magazyn, grupa domów kolejowych po prawej stronie, zabytkowy dworzec uzupełniony nowym budynkiem. Jednak ciekawsze rzeczy znajdują się po drugiej stronie: okazała parowozownia, ceglane hale warsztatów i wieża ciśnień typu Intze. Dzisiaj kolejowy pejzaż uzupełnia pasiasty lok, ciągnący cysterny.
Przed Poznaniem zarejestrowałem także niebrzydka stację Lednogóra i tajemnicze białe łuki mostu albo wiaduktu w oddali. W Jerzykowie musieliśmy zamknąć okno, ponieważ w powietrzu rozszedł się swąd palonej gumy. Na chwilę przestały pracować oczy (nos także, skutecznie zaatakowany smrodem), więc rozpoczęliśmy rozmowę.

Zagadaliśmy się ze współpasażerką, ignorując banalne widoki za oknem. Próbowałem jej wytłumaczyć, że demon ruchu, który gna mnie po kolejowych szlakach, nie jest najgorszym duchem, z którym obcuję od czasu do czasu. Nagle rozmowa się urwała, ponieważ ocknęliśmy się w ponurym bunkrze z betonu. Oboje jednocześnie westchnęliśmy: „Poznań…”. Bardzo lubię to miasto, ale każdorazowy pobyt na tamtejszym dworcu przygnębia mnie na dłuższy czas. Zawsze przypominam sobie, że projekt tego budynku zdobył – jakże słusznie! – tytuł „Makabryły Roku”, wyprzedzając konkurentów w tym niechlubnym wyścigu o kilka długości. Kiedy wspomnę ten dworzec, odżywają we mnie obawy, że w tych przerażających wnętrzach może się zalegnąć jakieś paskudztwo, np. Czwarta Rzesza albo Prawdziwi Władcy Mordoru… Wolę więc z Poznania zapamiętać mosty nad wijącą się Wartą, stare kamienice i latające już w powietrzu pyłki topoli, zwiastujące wakacje.

Patrząc na tę podróż z perspektywy lat, przypominam sobie, że już od Tczewa miałem poczucie, że znajduję się w wagonie eksterytorialnym. Jadąc przez ziemie jak najbardziej polskie, czułem się, jakbym cofnął się w czasie i przestrzeni o jakieś sto lat. Może sprawiła to pamięć o historii linii do Berlina, odświeżona od Bydgoszczy obecnością polskiej Niemki, może widok zakładów przemysłowych, powstałych na przełomie XIX i XX wieku i kolejowej architektury? A może moja germanofilia? Nie zapomniałem oczywiście o ponurych wydarzeniach z czasów II wojny światowej, ale przyznam, że dobrze się czułem ze świadomością, że w krajobrazie kulturowym mijanych okolic pozostało tyle śladów pruskiego dziedzictwa. Ponieważ obiekty te wznoszone były w dużej mierze (przynajmniej na Pomorzu i w Wielkopolsce) polskimi rękami, sądzę, że mamy prawo być dumni z historii tej ziemi. Dla tych, którzy ją poznają, będzie znakomitym świadectwem bogactwa kultury pogranicza.

Jedziemy dalej,za sobą zostawiając poznańską katedrę, sięgającą ponad dachy miasta. Mijamy płaskie tereny w okolicy stacji Buk. Na północy, niemal równolegle do naszej trasy ciągnie się zaniedbana linia Poznań – Międzychód – Międzyrzecz – Gorzów – Kostrzyn. Jeszcze jej nie znam, ale mam nadzieję, że zdążę ją odwiedzić, zanim zrobią to  złomiarze. Podziwiamy ładną stację w Opalenicy, zanurzamy się  w bory i lasy koło Porażyna, a potem na chwilę stajemy w Nowym Tomyślu. To już zachodnie rubieże przedwojennej Polski. Przez bagniste lasy mkniemy w stronę Zbąszynia, przed 1939 rokiem stacji granicznej. Majestat II RP w wersji modernistycznej pozostał widoczny do dziś. To przeszklone wiaty na peronach, dwa budynki dworcowe (ten starszy ozdobiony jest przedwojennym godłem), stara cegielnia z kominem strzelającym pod niebo, wielkie łąki, kręty nasyp i most nad Obrą. A pod nim skrywa się wstydliwa historia.  Wstydliwa dla państwa polskiego, które kilku tysiącom  Żydów, wydalonych w 1938 roku z III Rzeszy, pospiesznie odebrały obywatelstwo. Nieszczęśni bezpaństwowcy musieli spędzić jesień i zimę na pogranicznej łące. Oddając szacunek mieszkańcom Zbąszynia, którzy  pomagali Żydom, jak tylko potrafili, trzeba jednak przyznać, że  mimo wszystko nie jest to najpiękniejsza karta naszych  dziejów.

Teraz już 362. kilometr szlaku, Zbąszynek. Z tutejszego węzła można by pojechać na północny zachód w stronę Międzyrzecza, na południowy wschód do Wrocławia, na południowy zachód do Babimostu i Zielonej Góry, zawrócić na wschód do Poznania albo jechać dalej na zachód do Świebodzina. Pociąg wybiera oczywiście ten ostatni szlak. Kieruje się światłem wysokiej latarni morskiej. Jest to co prawda wieża wodna, w dodatku nieczynna, ale nic to. Na Zachód! Mijajmy zabudowę z lat 20. XX wieku i okazały dworzec, pamiętający II RP i III Rzeszę.Na nadgranicznej łące możemy pogłaskać wielkie stado krów, obojętnie przeżuwających historię i kolejne pociągi.

Dwadzieścia kilometrów dalej zanim odwiedzimy piękny przedwojenny dworzec w Świebodzinie, będziemy musieli zmierzyć się z  gigantem, który wydaje się atakować przestrzeń. Trudno zapamiętać modernistyczne wiaty i podziemne przejścia dworca, zabytkowy semafor i piękny kościół za stacją, gdy takie coś wdziera się do oczu. Na nas niby nie patrzy, ale… Aby oswoić lęk na widok betonowego monstrum, wmawiam sobie, że widocznie w mieście kręcą kolejną część filmu o Godzilli i widzę właśnie dekorację z planu. Wymownie milczymy, gdy pociąg wreszcie rusza i betonowy Jezus zostaje na horyzoncie, na szczęście – nieruchomy. Polska estetyka nie przestaje mnie zadziwiać.

Za stacją Mostki wjeżdżamy na teren słynnego Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, ale trzeba by mieć lepszy od mojego wzrok, by dostrzec bunkry schowane w lesie.  Mijamy też ładne domy, zabytkowy kościół, a na stacji Drzewce wieżę wodną typu Intze i szachulcową nastawnię, która pasowałaby do Krainy w Kratę nad Słupią. Przez liściaste lasy (buki i brzozy machają ku nam konarami) toczymy się w stronę Rzepina, który powita nas starą cegielnią.

Na bocznicy wagon z setką samochodów osobowych.  Miasto ma dużo przedwojennych kamienic, ale też PRL-owskich bloków.  Poza tym warto zapamiętać przedwojenne zadaszenie peronów. Z Rzepina (na 425. kilometrze naszego szlaku) można by ponadto udać się w pięciu kierunkach: do Kostrzyna, Ośna Lubuskiego, Świebodzina, Zielonej Góry i  Frankfurtu. Można by, gdyby miało się własny pociąg. Ale trzeba zwiewać z tej pogranicznej stacji, bo straszy tu potworny kikut przyciętej niemal równo z ziemią lipy. Inni uciekają pieszo. Tak przynajmniej to wygląda, ponieważ wysiadło tu nad podziw wielu pasażerów.

A my rozpędzamy się i w tym pędzie, jadąc między płotami strefy nadgranicznej, mijamy stację w Kunowicach (baza tirów) i rozlewiska Odry. Stajemy. To Frankfurt/Oder. Przez oczekujący na zmianę obsługi pociąg niespiesznie przechodzi patrol policyjny, wypatrujący nieeuropejskich twarzy. Przyglądamy się składom, w których kolorystyce zaczyna dominować niemiecka czerwień. Tabor wydaje się być nowocześniejszy niż ten, który kursuje na polskich liniach lokalnych. Ale krajobrazy między Frankfurtem a Berlinem są niemal identyczne: pofałdowane pola, zarośla łozy wzdłuż rzeki, nieduże wioski, lasy. Przypomniało mi się później, że po prawej stronie, na wschodnim brzegu Odry znajdują się (oczywiście niewidoczne z pociągu) polskie cmentarze wojskowe z roku 1945, gdy żołnierze LWP forsowali ostatnią przeszkodę wodną na drodze do stolicy nazistowskich Niemiec.

Mijamy coraz liczniejsze składy podmiejskie, trójkątne semafory świetlne, przejeżdżamy nad nitką autostrady, wtaczamy się na stację Berlin Koepenick. Tu podobno zderzyły się jesienią 2015 roku dwa pociągi pospieszne. Dlatego bardzo wolno jedziemy dalej (współpasażerka mówi, że pociąg powrotny dystans z Berlina do Bydgoszczy ten sam skład pokonuje o godzinę krócej?). Po obu stronach wagonu można zaobserwować mieszaninę stylów architektonicznych: XIX-wieczne magazyny kolejowe stoją w pobliżu modernistycznych willi i nastawni, nad torami rozpięte są stalowe łuki wiaduktów, a pociągi wjeżdżają pod przeszklone hale peronowe, nawiązujące do zachodnioeuropejskich wzorów z epoki węgla i stali.  Taką jest na przykład ta na stacji Berlin-Ostbahnhof.

Ostatni etap podróży pokonujemy przez centrum, klucząc pomiędzy wieżowcami, urzędami, blokami, mijając kopułę katedry i Wyspę Muzeów, Kanzleramt i siedzibę rządu, przecinając zakola rzek, nad których brzegami wylegują się stada leżakowiczów, wchłaniających promienie słoneczne. Dworzec Berlin Hbf jeszcze nie jest ukończony,  już może zaimponować takiemu  prowincjuszowi, jakim jestem. Na jednym poziomie uwijają się wieloetniczne tłumy pasażerów metra, na drugim jeszcze większe grupy podróżnych przy kasach biletowych,  barach  i sklepach, na trzecim klienci pociągów podmiejskich i dalekobieżnych. Za progiem dworca znajdziemy przystanki autobusowe i tramwajowe. Szyny, szyny, wszędzie szyny. Na dworzec można nie tylko dojechać, ale też dopłynąć.  Tyle statków na rzece w mieście widziałem ostatnio w latach 70. XX wieku na Brdzie w Bydgoszczy. Nie jestem jednak pewien, czy nie są to jedynie powidoki powstałe na skutek oglądania archiwalnych zdjęć. Żyć, nie umierać! Co prawda najbliższa okolica stacji to wciąż jeszcze plac budowy z siecią prowizorycznych przejść, ale dworzec już teraz nie pozostawia obojętnym. Polubiłem to miasto od pierwszego wejrzenia. Po drugiej wizycie  moja sympatia wobec Berlina jeszcze wzrosła. Jednak w następnych  podróżach bardziej od pociągów liczyło się dla mnie towarzystwo, dlatego w  tym miejscu kończę opowieść o szlaku Tczew – Berlin.

[…]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *