Dalsze szlaki. Przez góry

  • by

I pomyśleć, że u nas takie pociągi na początku trzeba było chować przed ludźmi, bo inaczej tak by je obcałowywali, że mogłyby zardzewieć, a w innych krajach były już powszechnym widokiem… Kiedyś ten żart dotyczył Wąchocka, dzisiaj jest niestety aktualny także w Skórczu, gdzie ostatnie nitki torów i pozostałości kolejowych szlaków są skrzętnie usuwane. Mam wrażenie, że to pomorskie miasto całkowicie odwraca się od swoich korzeni. Ale tak chyba przemawia przeze mnie gorycz, wiec dawszy jej minimalny tylko upust przechodzę do rzeczy.

Wiele razy u Grabińskiego czytałem o podróży pociągiem przez góry. Usłyszałem też, że z Gdyni do Wiednia kursuje bezpośredni ekspres. Dodawszy dwa do dwóch postanowiłem udać się na południe. Z niejakim  zdziwieniem stwierdziłem , że  biletu na ekspres „Sobieski” z Gdyni do stacji Wien Hbf nie można było kupić przez Internet. Dwa tygodnie przed wyjazdem odwiedziłem więc dworzec w Tczewie, gdzie przemiła pani w kasie wyszukała mi przejazd w promocyjnej cenie (za 39 euro w II klasie). Podczas rozmowy doradziła mi, bym zajrzał na stronę kolei austriackich, bo skoro jadę tak daleko, mogę spróbować dotrzeć przez góry do Szwajcarii albo Włoch. Po powrocie do domu rzeczywiście odwiedziłem wskazaną stronę i kupiłem bilet na nocny pociąg do Wenecji.

No i ruszyłem. Najpierw do Starogardu, skąd niezwykłym składem chojnickiego „Tura” o 8.44 (dwa szynobusy plus wagon typu 111A) do przesiadkowej stacji w Tczewie. Po drodze filmowałem przejazd, stojąc na ostatniej platformie wagonu osobowego. Zastanawiałem się później, dlaczego to robiłem? Chyba dlatego, że w tygodniu poprzedzającym tę eskapadę zajmowałem się tajemniczą katastrofą kolejową niedaleko Swarożyna w noc Walpurgii w 1925 roku, w której zginęło 29 osób, głównie narodowości niemieckiej. Jakbym podświadomie chciał zostawić materiał dowodowy na wypadek powtórki.

A propos historii – dopiero po powrocie uświadomiłem sobie, że jadąc na południe Polski w trakcie jednej wyprawy kolejowej przemierzyłem nie tylko cztery kraje, ale też tereny wszystkich trzech zaborów. Czytając dalszy ciąg opisu, z łatwością ocenicie, który z nich jest dla mnie najciekawszy.

W Tczewie czekałem kilkadziesiąt minut na ekspres „Sobieski”, więc poświęciłem chwilę na obserwację podróżnych na peronie IV. Stał tam bowiem samotny wagon pasażerski bez jakichkolwiek tablic i podróżni biegali zdezorientowani w poszukiwaniu jakiegoś kolejarza, który mógłby im odpowiedzieć na pytanie, czy to część składu jadącego na Hel. Obydwa szynobusy akurat zmieniały czoło, więc zamieszanie trwało dłuższą chwilę. Wreszcie pojawił się kierownik pociągu „Tur” i zawiesił na wagonie tablicę kierunkową ku radości pasażerów.

Minął czas oczekiwania i punktualnie zameldował się na peronie ekspres do stolicy Austrii. Odjechaliśmy też zgodnie z rozkładem jazdy. Zdążyłem się umościć w sześcioosobowym przedziale razem z parą gejów i matką z dzieckiem. Jeszcze dobrze nie ruszyliśmy, a dziewczynka siedząca przy korytarzu zadała mamie nieśmiertelne, klasyczne pytanie: „Daleko jeszcze?”. Dla uspokojenia nastrojów kelner rozdał butelki z napojami. Co ciekawe, wszyscy pasażerowie w przedziale poprosili o wodę. Skromnie jakoś.

Zacząłem myśleć o tym, co mnie czeka w najbliższych dniach. Z zamyślenia wyrwało mnie pytanie Anglika z naprzeciwka, który zadał swemu polskiemu koledze pytanie, czy w nazwie malborskiego zamku cząstka „-bork” znaczy tyle, co „-burg”? Potwierdzenie przyjął z radością i dalej kontemplował widok ceglanej twierdzy malowniczo położonej między torem kolejowym a Nogatem.

Jedziemy wzdłuż odnowionej wielkim nakładem sił, środków i czasu linii. Wszędzie biały tłuczeń na torach, takie same tablice z czarnymi napisami, niebieskie metalowe ławki. Łąki i pola jeszcze nieskoszone, mijamy Prabuty. Teren wokół jest już pagórkowaty, pojawiają się też połacie lasu. Jakieś 10 minut za Suszem widzę dwa śmieszne okrągłe pagórki z lasem, dokładnie oborane przez traktory, sterczące w płaskim krajobrazie niczym pewien szczegół anatomiczny kobiecego ciała.

Te odnowione stacje (perony) są takie bezbarwne i trochę nieludzkie (niepolskie). Staną się lepsze, gdy odzyskają indywidualność, ale najpierw muszą je nierównomiernie wydeptać setki tysięcy stóp, no i muszą zostać poddane działaniu czasu i kaprysom polskiej pogody.

W tej okolicy powoli opuszczamy już cywilizację Zachodu, bo za Działdowem zacznie się zabór rosyjski. Coś w tym jest, albowiem za Iławą (za stacją Rakowice) spada siła pokładowego WiFi („Słaba”). Jedziemy więc przez lasy i wyjedziemy z nich już w Azji, która według szowinistów zaczyna się za Wisłą i Drwęcą.  Gdy mijamy nudne mazowiecki równiny, przed Ciechanowem widzimy wciąż płaskie pogranicze zaborów, choć pojedynczych drzew pojawia się jeszcze sporo. Pociąg zaś jest zbyt szybki dla swojej pokładowej sieci i nikomu z pasażerów nie udaje się do niej zalogować. Nic to, jedziemy dalej!

Śmieję się, gdy pewien pasażer podczas kontroli biletów mówi do konduktorki: „Pani mnie na pewno  pamięta, bo nazwałem Pendolino złomem”. Ona dyplomatycznie zasłania się niepamięcią, a on wysiada w Ciechanowie. Ja zaś z niejakim zdziwieniem obserwuję drewniane zabudowania dworca. Przyzwyczajony do poczciwej architektury ceglanej, dowiaduję się właśnie, że i w stylistyce stacji kolejowych widać jeszcze historię rozbiorów. Umrę więc nieco mądrzejszy od siebie wcześniejszego. Potem przeżywam coś, co jest namiastką dawnych kontroli paszportowych na granicy, ponieważ podczas sprawdzania biletu zakupionego przez Internet muszę wylegitymować się dowodem osobistym. Jakoś nie tęsknię za czasami, gdy funkcjonariusz w uniformie mógł człowieka uznać za nieważnego i przerwać jego podróż w najmniej spodziewanej chwili. Tęsknię natomiast za tym upalnym latem, które tak słodko smakowało, jak smakować nie będzie mi już żadne inne. Wracam więc do kolejowych wspomnień.

A są w nich głównie łąki i pola, czasem stadko krów, pola, drewniane domy, kombajny, które wyległy tu i ówdzie na żniwa. Do Nasielska (stąd tor prowadzi na północny zachód do Sierpca i Torunia Wschodniego) krajobraz dość podobny do pomorskiego, ale dalej już wzrok ląduje płasko, hacząc czasem o zarośla, kominy lub turbiny wiatrowe.

Staram się nie pamiętać, że  mieszkają tu ludzie, którzy uważają, że na Ziemiach Odzyskanych są słabe więzi społeczne, ukryty kompleks wobec Niemców, powszechne wykorzenienie i ukryta opcja niemiecka

Jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłem, do europejskich standardów znaczy. A tymczasem od samego początku przez wagony przechodzi w tę i wew tę pan w kamizelce z napisem: ” Dbam o czystość w PKP Intercity”. I to w cenie biletu.

Przejeżdżamy most na Bugo – Narwi w Nowym Dworze Mazowieckim, potem już zbliża się Warszawa z rekordowo niskim poziomem wody w Wiśle. Podobno rzeka ma w śródmieściu tylko 73 centymetry głębokości. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Okazało się, że dzięki suszy udało się archeologom  z dna królowej polskich rzek podnieść wiele skarbów, zgubionych przez plądrujących Rzeczpospolitą w XVII wieku Szwedów. Patrzę też (bo nie da się go nie zauważyć) na „Pekin”. Pałac Kultury i Nauki niedawno stał się zabytkiem, obecnie mówi się o nim ciepło i życzliwie, już uleciała aura zniewolenia i opresji oraz sowieckiej dominacji. Poza tym trzeba zauważyć, że większość obecnych warszawiaków nie ma już historycznej traumy związanej ze stalinizmem. Jej na szczęście nie można przewozić w słoikach.

Gdy wyjechaliśmy z lochów Warszawy Centralnej przez Ochotę, krwawo spacyfikowaną 71 lat temu i wolno toczymy się przez miasto, znajdujemy się już w innej przestrzeni kulturowej. Para polanglo ogląda widoki za oknem i z ożywieniem głośno  rozmawia, pokazując sobie co smaczniejsze kąski stołecznego krajobrazu. Na stacji wsiadła też  polsko – angielska matka z trójką spanikowanych dzieci o dziwnych imionach i z trzema walizkami. Patrzymy, jak metodycznie  przepycha się przez korytarz do sąsiedniego wagonu. Odtąd obsługa podaje przez radiowęzeł komunikaty także po angielsku.

A my próbujemy zmniejszyć temperaturę w przedziale, ale poniżej 20 stopni czujnik nie reaguje, otwieramy więc drzwi na korytarz. Towarzyszą nam plansze z napisami: „Warszawa – Łódź 1  h 10′ „. Ale niestety w Grodzisku Mazowieckim „z powodu awarii rozjazdu pociąg doznał 30-minutowego opóźnienia” i długo prażymy się w słońcu. Skoro tak, czas na przerwę obiadową w „Warsie”.

Po niej wjeżdżamy na linię Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, na której przykrego przebudzenia doznał onegdaj jeden z moich ulubionych bohaterów (cóż z tego, że postać fikcyjna), Stach Wokulski, któremu znajomość angielskiego nie pomogła w życiu. Pociąg nasz rozpędza się do 140 km/h i chyba dlatego w toalecie brakuje już papieru. To odwieczny problem przedsiębiorstwa PKP, ale może to Polacy i cudzoziemcy, znający nieprawdopodobne opowieści o tym deficytowym niegdyś towarze pokątnie gromadzą go na czarną godzinę? W szalonym pędzie mijamy Zagłębie (pozdrawiamy kolejnego maniaka, Tomasza Judyma!) i przez Sosnowiec (odruchowo szukam paszportu i próbuję sobie przypomnieć rosyjskie oraz niemieckie zwroty grzecznościowe) wjeżdżamy na Śląsk.

I muszę przyznać, że pamięć płata mi figle. Dzisiaj pamiętam tę krainę jako obszar pięknych lasów liściastych, rzek i jezior, a nie kopalnianych hałd. Oczywiście, są w tych  wspomnieniach także obdrapane, pokryte liszajami odpadających tynków kamienice, przydymione familoki, trzewia czarnego od węgla śródmieścia, rdzewiejące karoserie porzuconych przez złoczyńców aut, lokalna imitacja katedry Sagrada Familia, śmieci i skarby wyeksmitowane z sezamów Bangladeszu, ale moje Katowice (mimo że spędziłem na tamtejszym dworcu kilka przykrych godzin) jednak nie mogłyby rywalizować z Łodzią czy Kielcami o miano stolicy polskiej brzydy (by Witkacy). Proszę jednak mnie zrozumieć – jestem nieco dziwny. Od lat na przykład uporczywie mitologizuję krainę swojego dzieciństwa. Jest nią Łęgnowo, dzielnica Bydgoszczy. Istniejące czasów niemieckiej okupacji osiedle zakładów „Zachem” miało w swoim obrębie nie tylko żeńską filię  obozu koncentracyjnego Stutthof, ale też stanowi prawdopodobnie największą w Europie bombę ekologiczną, na której żyje kilka tysięcy ludzi. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do Internetu. Znajdując upodobanie w takiej krainie, nie mógłbym więc  pozostać obojętnym na dziwny urok Katowic i Śląska.

Na pamiątkę zostały mi stamtąd wspomnienia zabytkowej lokomotywowni (węzeł katowicki był jednym z największych w Polsce), spacerujących dostojnym krokiem po peronie młodych lwów ze Straży Ochrony Kolei, obraz z okien wąskotorówki (chwilami nasz pociąg poruszał się z prędkością pięciu kilometrów na godzinę), zaskakujący las przed Tychami, gigantyczne osiedla z wielkiej płyty w tym wzorcowym mieście socjalistycznym (by Edward Gierek), resztki Puszczy Pszczyńskiej, w której kiedyś żyli pospołu książęta von Pless i żubry.

Zmęczeni upałem, aby podróż uczynić znośną, uchyliliśmy okienko w klimatyzowanym przedziale. Klimatyzacja w tak dużej odległości od stacji początkowej już nie działała, co nikogo nie zdawało się dziwić.

Za Pszczyną na horyzoncie zamajaczyły szczyty Beskidu Żywieckiego, więc pociąg wskoczył w zarośla i zwolnił biegu. Gdy minęliśmy ogromny zbiornik wodny w Goczałkowicach, ponownie skoczył w galop. I raz jeszcze okazał się zbyt szybki dla swej sieci WiFi. Przez deprymujące fotografów zarośla, stację w Zebrzydowicach  i tereny pogranicza wjeżdżamy do Bohumina. Zaczyna się czeski etap podróży.

Gdy człowiek rzadko podróżuje, wyobraża sobie, że zaraz za linią graniczną wszystko się radykalnie zmienia. Stereotypy mocno siedzą w głowach. Tymczasem poza lokomotywą i załogą pociągu nie zmieniło się prawie nic. Za oknem koksownie, huty i kopalnie przypominają o bogactwie ziemi, o którą po  obydwu wojnach światowych  Polacy i Czesi zamierzali zbrojnie walczyć.  Póki co graniczna Olza płynie spokojnie, tak samo jak Odra. Z pierwszego pobytu w Czechach (właściwie w Czechosłowacji w roku 1986) zapamiętałem spokojną pewność siebie tamtejszych pracowników, uprawiających słowiańską odmianę hiszpańskiej maniany. I dziś robotnicy kolejowi (jeden z nich wygląda  jak Utopec albo Jożin z Bażin) na stacji Bohumin też jako żywo przypominają melancholijnych Kastylyjczyków, niespiesznie czekających na to , co stać się musi, wiec samo przyjdzie. Podziwiam też pragmatyzm Czechów – aby polski ekspres mógł tędy przejeżdżać, musi zabierać pasażerów nawet z małych stacji i jechać powoli, by każdy wysiadł tam, gdzie chce. Dzięki temu obywatele Republiki Czeskiej podróżują za półdarmo ekspresem, który jak taksówka zajeżdża do wiosek i miast. Polacy zżymają się nieco, że czas podróży do Wiednia wydłuża się przez to znacząco, ale nolens volens… Czeska para, która przed chwilą wsiadła, niespokojnie zerka natomiast na papierową torbę, którą trzy stacje temu zostawiła w przedziale kobieta o typowo słowiańskiej urodzie. Zastanawiają sie głośno, czy to aby nie jest bomba? Mężczyzna stwierdza też, że klimatyzacja nie funguje, ale sprowadzony konduktor nie znalazł na to rady. A właściwie znalazł – zamaszystym gestem otworzył na oścież okno w przedziale. Dzięki temu przez dwie godziny wiatr intensywnie czesał nam włosy. No, przynajmniej tym, którzy takowe posiadali.

Potem niespieszna obserwacja Republiki Czeskiej: pastelowy barok wśród wzgórz, znaki uprzemysłowienia – hale, kominy, elewatory, zbiorniki, wyeksploatowane i zmęczone stacyjki, górskie widoki, wsie otaczające kościoły. Powietrze pachnie niedawnym deszczem. Nagła akcja na stacji Prerov: dwaj kolarze próbują wskoczyć razem z rowerami do ruszającego już pociągu, ale kierownik składu przemienia się w olbrzyma i trzykrotnym zaklęciem „Get off the train!” sprawia, że mężczyźni zostają na peronie.

Jedziemy przez pagórkowaty krajobraz.   Powietrze wewnątrz jest już bardziej rześkie, a więc w przedziale daje się żyć, mimo że jest w 5/6 zajęty i nie działa klimatyzacja. Mijamy miasto i zawracamy historię: mamy tu osiedla bloków z lat 70. i 80., perony jak w Laskowicach. Poza tym w Czechach obsługa pociągu  nie zapowiada następnych stacji. Na żądanie czeskiego pasażera  kierpoć pomajstrował przy klimatyzacji, po czym włączył ją – to znaczy bezceremonialnie uchylił okno. Zapachniało oborą – na okolicznych polach chyba rozrzucono nawóz. Potem pojawił się smród palonej gumy. Ech, ta zagranica. Zapach dymiących opon znika dopiero za stacją Stare Mesto u Uher. Hradiszcze pod naporem sosnowych borów i aromatu żywicy oraz skoszonej na łąkach trawy. A my mkniemy wtedy (chwilowo) czeskim „vlakiem” w stronę Hodonina. Brakuje mi tutaj czerwonoceglanej architektury i tablic z nazwami stacji na peronach. Za to pociąg teraz mknie jak na ekspres przystało, chwilami kołysząc jak na morzu. Nadrabiamy opóźnienie. Czech obok cały czas żuje gumę, ale i tak swojsko pachnie kiełbasą z czosnkiem.

I znowu pojawia się smród palonej gumy. Wokół łąki i pola jak w okolicach Tczewa. Po prawej mijamy pociąg z lawetami pełnymi nowych samochodów i wjeżdżamy na stację Breclav.  Wokół stoją różne typy wagonów towarowych. Sama stacja i szare bloki obok przypominają posępne Katowice. Po lewej bardzo wysokie kominy, po prawej białawy i klockowaty dworzec. Pięć peronów stacji. Obok stoi pociąg, w którego drzwiach stoi chłopak w typie nazisty i pali papierosa – olewka jest więc międzynarodowa.

Razem ze zmęczeniem pojawia się nuda. Wszyscy w przedziale intensywnie dłubią  telefonach. Przez chwilę uwagę skupił na sobie  austriacki konduktor. Poza tym nie za bardzo jest na co patrzeć: krajobraz nieciekawy – pola, słupy energetyczne, śmigła wiatraków. Gdybym musiał gdzieś tu wysiąść, nie uwierzyłbym, że jestem za granicą – stacje to szare budynki w typie Kotomierza czy Parlina, wokół ścierniska, wałki słomy, no, może tylko góry na zachodnim horyzoncie ratują honor obcego kraju. Wreszcie dostrzegam ciekawy obiekt – czyżby latający talerz?  Ale wieżowce w centrum miasta,  bloki, markety, dwa mosty nad Dunajem, ascetyczne i nowoczesne perony z aluminium i szkła uświadamiają mi, że pociąg właśnie dotarł do Wiednia. To samo oznajmiają biało-czerwone pociągi, śmigające po bokach.

Tym razem wysiadam dopiero na stacji Wien Meidling. Czekam tu niemal dwie godziny, przeżywając drobny szok kulturowy. Najpierw w jedynym czynnym po godzinie 20.00 barze kupuję potrawę regionalną, jaką okazuje się kebab (sznycle już wyszły, jak uprzejmie, choć po niemiecku poinformowała mnie sprzedająca tam muzułmanka). Później bez skutku usiłowałem dowiedzieć się od Koreanki, siedzącej w poczekalni, czy wie, gdzie znajduje się toaleta. Nawet w języku angielskim najwyraźniej istnieje międzykontynentalna bariera językowa.

A potem już jest światowo: „Guten abend, Herzlich Wilkommen, gute Nacht…”. A mi nieco cierpnie skóra. Drzwi już zamknięte, a ja przypomniałem sobie (poniewczasie!) ponury dowcip kolejowy: jeżeli zamierzasz wsiąść do niemieckiego pociągu, lepiej sprawdź, dokąd cię zawiezie. Tak, wiem, to austriacki pociąg. Ale też wiem, że znaczący odsetek esesmanów pochodził z tego pięknego kraju nad Dunajem, w którym nigdy nie rozliczono nazistów. No, nie pozwolę sobie jednak na stereotypowe myślenie i będę brał uśmiechy obsługi za dobrą monetę, a wspomnienia wojny zostawię historykom. Przede mną przecież nocne przygody w pociągu!

No i przyjechał długi pociąg EN 237 Euro  Night (Spar Night). Ładuję się do wagonu nr 402, czyli kuszetki 2. klasy i przeżywam szok poznawczy. Wokół pełno Azjatów, a leżanki są krótkie i bardzo niskie. Jakoś upycham plecak, potem siebie i zastygam w bezruchu. Jeśli nie zginę, żyć będę. Wnioski na przyszłość – trzeba brać miejsca na najwyższym albo dolnym poziomem, bo średni nie ma żadnych zabezpieczeń przed upadkiem i jest najbardziej ciasny. Startujemy punktualnie. Sleeping kołysze, buja, podrzuca, zarzuca na boki, zsuwa mnie głową w dół na szybę korytarza, trzeszczy, huczy i podskakuje na zwrotnicach, a ja myślę o kolejowych katastrofach, niewidzialnych przepaściach i mostach oraz o stromych urwiskach. Japończyk na łóżku pode mną rzęzi przez sen jak zarzynane zwierzę, więc na chwilę wychodzę na korytarz. I wtedy na stacji w Salzburgu słyszę pijackie arie, ale niestety nie wydają się pochodzić z oper Mozarta. Przez chwilę zastanawiam się, czy pociąg nie pomylił kierunków i nie pojechał na północ zamiast na południe, ale tablica z nazwą uspokaja mnie. Postanawiam wrócić do przedziału i spróbować pogrążyć się we śnie. Poznałem tam nowe słowo (snorring), bo snorrer z Azji wybudził trzy kolejne osoby. Chyba usłyszał coś od swoich rodaków, bo przewrócił ciało na bok i na chwilę zamilknął. Pośród alpejskich szczytów i przepaści zapadam w płytki sen. Pociąg buja, zarzuca, szumi w tunelach, czasem pochyla się tak, że nogi mam wyżej niż głowę, więc wciska mnie w drzwi. Potępieńczo skrzypi guma łącząca wagony na ostrych zakrętach, a podskoki na podkładach niekiedy brzmią jak serie z karabinów maszynowych. „Demon ruchu”, wydanie trzecie, nie ostatnie. Na stacji Villach odczepiają od składu wagony do Klagenfurtu i Monachium. Potem znowu góry na pograniczu austriacko-włoskim. Forsuję je na leżąco, a pociąg ożywa jak dzikie zwierzę, skaczące pod górę, opadające, obijające sobie boki, dyszące i wyjące na stromych podjazdach i zjazdach.

W środku nocy wjechaliśmy na pogranicze  włosko – austriacko – słoweńskie, w pasmo Alp Karnickich, które przejechaliśmy w większości w tunelach. Ocknąłem się zwyczajowo, jeśli tak można powiedzieć, o godz. 5.25. Po porannej toalecie otrzymałem od kolei nagrodę. Udało mi się zobaczyć ostatnie pasma gór, niemal punktualnie o 6.00. Wreszcie opuszczamy Alpy, jesteśmy już po włoskiej stronie. Przez siedem minut jechaliśmy tunelem, potem kilkoma krótszymi, mijając między nimi wioski wtulone w zbocza. Tory oddzielone są siedzib ludzkich ekranami dźwiękochłonnymi. Niektóre zbocza są imponujące, za to rzeki kamieniste i płytkie.

Potem wyjechaliśmy na zieloną płaszczyznę doliny, mijając stację Tarvicento. Pasażerowie z mojego przedziału nadal śpią, nie wiedząc, co tracą. W korytarzu kręci się już kilkoro zombiaków w piżamach. Około 6.50 steward zapukał do drzwi, po czym zapalił światło i wręczył nam kontynentalne śniadanie kolejowe, złożone z dwóch kajzerek, dżemu w małym pudełeczku i malutkiej kostki masła. Trzeba to było zjeść na wpół leżąc na kuszetce w ramach porannej gimnastyki całego ciała. Jednak zamiast przystąpić do jedzenia Japończycy zaraz po przebudzeniu sięgają po smartfony i przeglądają swojego krzaczastego Facebooka.

Mijamy dolinę rzeki Piawy, teren morderczych walk włosko-austriackich w czasie I wojny światowej i miasta, w których pierwsi mieszkańcy ruszają do pracy, bo mamy już poniedziałek. Steward oddaje nam bilety, zbiera pozostałości śniadania i odmeldowuje się.

Do stacji Venezia Mestre przyjechaliśmy  punktualnie o 8.12. Prawie wszyscy tu wysiedli, nieliczni pojechali do ostatniej stacji Venezia Santa Lucia. Sprawdzam więc rozkład jazdy. Okazuje się, że mogę szybko przebiec przez miasto nad laguną, a potem odbyć krótką przejażdżkę w głąb kraju. Fotografuję  „Strzały”, czyli  „Frecci”, tłumy podróżnych i inne typy pociągów: piętrusy, przedziałowce, szynobusy.

Po jakimś czasie  siedzę w pierwszej klasie Frecciaargento. Wrażenie luksusu nieco psuje fakt, że Włosi to namiętni palacze.  Wszyscy pracownicy kolei (pasażerowie zresztą też) palą tu papierosy, czynią to w ledwo otwierających się drzwiach, tuż przed wejściem do pociągu, na peronach…

Z mojej obserwacji wynika, że wszystkie stacje (w Austrii zresztą też) wyglądają tu identycznie – imitacja marmuru i funkcjonalna prostota, powiedziałbym jednak, że porządek i czystość nie znajdują się wysoko na liście priorytetów (walające się śmieci! pety na peronach i zaułkach! brudne szyby!), podobnie jak punktualność super szybkich pociągów.

Po prawej pokazują się strome góry – to jęzor Dolomitów, wysunięty w kierunku południowo – wschodnim. Tuż przed następną stacją przejechaliśmy nad zielonkawą i mętną szeroką rzeką – to był Pad.

Żeby uruchomić w telefonie pokładowe WiFi, musiałbym tu zarejestrować się w systemie i zapłacić SMS-em. Trochę kiepsko, u nas internet jest wliczony w cenę biletu, a Włosi wciąż nie mają do niego dostępu w swoich pociągach. Kto by pomyślał, że wyprzedziliśmy ich w cywilizacyjnym wyścigu. Przed stacją leży przęsło mostu i czeka na zmontowanie albo złomowanie, nie wiadomo. Ale tutaj mają czas, to nacja południowców.

Chwilową atrakcją na pokładzie stał się czarnoskóry maluch, który śmiejąc się na czworakach pełznął przez wagon, a potem biegiem wracał do rodziców, po czym znowu zaczynał się czołgać.

Mijam miasta słynne z uniwersytetów, stumetrowych średniowiecznych wież, pół godziny spędzam w tunelu pod pasmem Apeninów, pędząc niekiedy 179 km/h (tyle zarejestrowałem na pokładowym ekranie dla pasażerów).

No i wpadam w wir włoskich dworców. A tam czekały mnie  różnokolorowe i wielojęzyczne tłumy pasażerów, wpatrujących się w wyświetlacze peronowe, zdziwionych, że aby kupić bilet, trzeba najpierw stanąć w kolejce po numer rejestracyjny jak w polskich urzędach, potem zaś należy bilet skasować na peronie, by nie zapłacić kary (inaczej jest nieważny), kolejarzy i pasażerów  palących namiętnie papierosy , różnokolorowych pracowników kolei,  freaków, rozmaite typy pociągów,  rozkłady jazdy, palmy na dworcu,  bagażowych, muzułmanów, wycieczki z Japonii, Afrykanów, podziemne przejścia i  galerie handlowe, itd.

Niestety, zostawiłem w oknie tabliczkę z napisem „Zaraz wracam” i ledwo dojechałem, musiałem wsiadać w pociąg powrotny. Jednak była to niezapomniana podróż. Piękny czas. Najpiękniejszy w życiu. Wciąż przeżywam go we wspomnieniach. I nigdy nie zapomnę tych kilku dni, które mi podarował los.

Pociąg powrotny  już na starcie miał 20 minut spóźnienia. Do stacji przesiadkowej zwiększyło się ono o kolejny kwadrans. Ale zdążyłem na pociąg nocny – gdy zauważyłem, że to skład austriacki, byłem już spokojny, że raczej zdążę na przesiadkę w Wiedniu (miałem tylko 15 minut zapasu). W nocy rozsunęliśmy siedzenie w sześcioosobowym przedziale drugiej klasy, próbując wyciągnąć nogi. Z grubsza się udało. Tylko szalony Japończyk (czterokrotnie zmuszony był zmieniać siedzenie, bo ja miałem miejsce 75, które zajął chłopak z Francji, potem on przesiadł się na środek, ale w Villach musiał wyjść razem z dziewczyną, bo wsiadło dwóch Słoweńców) zasypiając włączył sobie jakąś monotonną rodzimą pieśń. Mimo że założył słuchawki my i tak słyszeliśmy ją doskonale, a on w dodatku nucił sobie półgłosem i grał na wyimaginowanej gitarze. Gdy się zorientował, że się śmiejemy, wyszedł gdzieś na korytarz, a gdy wrócił, zachowywał się już normalnie.

W Salzburgu staliśmy długo, do przedziału wskoczyły dwie dziewczyny, natychmiast wyciągnęły nogi, założyły opaski na oczy i zasnęły. Kulturka. Obudziłem się około szóstej i czuwałem do 7.73, gdy z dwuminutowym opóźnieniem wjechaliśmy do Meidling. Tam niemal natychmiast przyjechał pociąg do Tczewa. Początkowo byłem sam w przedziale. Klimatyzacja działała bez zarzutu (przed Malborkiem dwie pasażerki poprosiły nawet, bym uchylił drzwi na korytarz, bo było im zimno). W trasie odwiedziłem wagon „Warsu”, by przypomnieć sobie jedzenie z Europy Północnej i odpoczywałem. Wieczorem przez Starogard wróciłem do domu. W jedną stronę przejechałem pociągami około 3000 kilometrów. To mój rekord. Na razie.

Niestety powrót był dramatyczny. Na lokalnej linii zobaczyłem jakieś pojazdy. Najpierw sądziłem, że wreszcie remontowane są tory ze Starogardu do Skórcza. Ale gdy zatrzymałem się w pewnym miejscu, opuszczonym już przez robotników, zobaczyłem, że linia jest właśnie likwidowana. Pewien etap kolejowej historii właśnie się skończył. Ale ja zamierzam ją dalej pisać na własną rękę.

PS Chciałbym podziękować rodzinie Rothschildów, że 160 lat wcześniej zdecydowali się sfinansować tę podróż. Dzięki nim nie musiałem wysiadać w Chałupkach.

Tagi:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *