Kolej na wspomnienia. Beskidy, czyli Do It Yourself

 

 

To był czas punk rocka. I parowozów. Beskidy i pociągi? Oczywiście! Oto przykład z lipca 1983 roku. Najpierw idę pieszo z Błonia na dworzec, niosąc harcerski plecak. To jakieś trzy kwadranse marszu przez pogrążone już  w ciemności miasto, ale nie przejmuję się, bo moje osiedle leży na górce, a drogę na skróty do stacji Bydgoszcz Główna dobrze znam. Potem nastąpił ważny moment na dworcu. W młodzieżowej świetlicy przy peronie 3.  rozglądam się, kogo poznałem już wcześniej na jakimś obozie wędrownym albo koloniach. Zawsze znajdą się przynajmniej dwie lub trzy takie osoby, z którymi można pogadać, powspominać i stworzyć plan działania na pierwsze dni, gdy jeszcze nie wiadomo, jak wyglądać będą relacje międzyludzkie. No i tak szybciej upływa czas do odjazdu.

Ten zaś miał miejsce zazwyczaj chwilę po godzinie 2200, 2300  albo niemal równo o północy. Pociągiem przybywającym z Gdyni jechaliśmy w góry przez Inowrocław, Zduńską Wolę i Kraków. W opisywanym roku wysiedliśmy w Suchej Beskidzkiej. Przez kilka dni maszerowaliśmy dalej na południe, w stronę Nowego Targu i Białego Dunajca. Gdy obejrzeliśmy skansen kolejowy w Chabówce, kierownictwo obozu wpadło na pomysł, byśmy stamtąd podjechali kilka stacji pociągiem, a nikt z uczestników oczywiście nie zaprotestował.    Miny trochę nam zrzedły, gdy około 1400 zobaczyliśmy kłębiący się na stacji tłum. W zamieszaniu, jakie wówczas nastąpiło,  opiekunów wkrótce straciliśmy z oczu. Desperacko walczący o miejsce w przedziałach ludzie po prostu wciągnęli ich ze sobą do wnętrza wagonu niczym fale potopu. Stojąc zbaraniały wśród kilkunastu osób miałem wrażenie, że to jakaś nowa bitwa pod Grunwaldem, w której trup padać będzie gęsto. Przez chwilę patrzeliśmy po sobie, potem ktoś rzucił hasło: „Musimy jakoś pojechać, bo przecież tutaj nie zostaniemy”. Każdy więc na własną rękę starał się znaleźć jakąś szczelinę pomiędzy ludźmi i wcisnąć się miedzy nich, byle tylko nie zostać na peronie. Niestety dorośli nie reagowali na prośby dzieci, by trochę się posunęli, bo po prostu nie mieli takiej możliwości.

Jako jeden z ostatnich małpim chwytem uczepiłem się więc plecaka wiszącej przede mną na stopniach wagonu osoby i wkrótce zamiatałem nogami w powietrzu, gdy pociąg wreszcie ruszył. Zorientowałem się, że muszę nie tylko trzymać się kurczowo, ale też jednocześnie wykonywać uniki, by nie uderzyć plecakiem o  któryś ze słupów telefonicznych albo semaforów i znaków, stojących wzdłuż torowiska, albo nie wpaść pod koła,  a przy tym nie zgubić bagażu. Tak jak wielu znajdujących się w takiej samej sytuacji krzyczałem głośno: „Uwaga, słup!” i starałem się tak obracać głowę, by nie wpadła mi do oka iskra z komina parowozu. Na sam dym nikt w jadących metodą „na winogrono” nawet nie zwracał uwagi. Po czterokilometrowej jeździe pociąg z Chabówki zatrzymał się na przystanku Rokiciny Podhalańskie. Któremuś w wychowawców udało się wyskoczyć z wagonu przez okno i przebiec wzdłuż składu, by poinformować nas, że wszyscy wysiadamy na następnej stacji w Rabie Wyżnej. Po dwóch minutach pociąg ruszył dalej. Teraz już miałem wprawę, więc ostatni etap tej dziwnej podróży bawił mnie do łez. Dwa kilometry minęły bardzo szybko, a my z dumą później ścieraliśmy sadzę z twarzy i rąk, żałując tylko, że nie mamy żadnego zdjęcia z tej przejażdżki. To było niezapomniane przeżycie w piękny, letni dzień pośród niskich wzgórz Beskidów. Dzisiaj taka sytuacja nie mogłaby mieć (z wielu powodów) miejsca.

PS Personaliów opiekunów z wiadomych względów nie zamierzam ujawniać, a całej wiedzy o zdarzeniu w razie czego się wyprę, zasłaniając się przedawnieniem i niepamięcią oraz brakiem dowodów

 

Tagi:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *