W ostatnim tygodniu dwa razy byłem w Gdańsku. Jest w tym trochę przypadku, ale też traf losu. Przecież w tym tygodniu minęło już 15 lat od chwili śmierci Jacka Kaczmarskiego, który w Gdańsku właśnie zmarł. Dla mnie jest wciąż najważniejszym bardem, to znaczy poetą, który historie układa w rymy. Gdyby dane nam było żyć w nieciekawych czasach, nie zapomnielibyśmy o tej rocznicy. Ale w Polsce 10 kwietnia odbywały się kolejne obchody brzozy smoleńskiej, ważniejsze nawet od masowego strajku nauczycieli. Piętnasta rocznica śmierci poety, piętnaście tysięcy zamkniętych szkół i przedszkoli oraz nieśmiertelny Kaczmarski. Zaglądam więc do pudełka z płytami i po raz kolejny słucham Poczekalni.
Kaczmarski był tylko o dekadę starszy ode mnie, ale przy tym oczytany nieprawdopodobnie, jakby należał do pokolenia encyklopedystów. Zawsze podziwiałem jego śmiałość, gdy sięgał po literackie arcydzieła i powszechnie znane opowieści, dokonując ich brawurowej reinterpretacji. Jego znakiem rozpoznawczym było też melancholijne poczucie humoru. W dużej mierze jemu zawdzięczam swoją fascynację malarstwem i narodową historią. Dlatego teraz, gdy prowadzę zajęcia z uzupełniającego przedmiotu o nazwie historia i społeczeństwo, niekiedy mogę służbowo zachwycać się jego poezją, infekując uwielbieniem kolejną generację. Na co dzień często sięgam po Kaczmarskiego. W mijającym tygodniu, w którym przeżyłem kolejną kolejową przygodę, powróciła do mnie „Poczekalnia”.
Rozmyślając nad tym utworem, dochodzę do wniosku, że równie dobrze mógłby on mieć za punkt wyjścia malarstwo. Bo piosenka Kaczmarskiego jest syntezą co najmniej dwóch obrazów Andrzeja Wróblewskiego: słynnego dzieła „Kolejka trwa” z 1956 roku oraz „Poczekalni – bogaci i biedni” z 1949 roku. Na tym pierwszym widzimy scenę wyjętą z kultury barokowej, przypominającą o marności ludzkiego życia. Postacie w coraz starszym wieku zajmują miejsca na krzesłach, zbliżając się do punktu, który wskazuje strzałka umocowana na ścianie. Coraz bardziej pochyleni ludzie zmierzają w stronę nicości. Scena jest przejmująca, bo postacie są całkowicie zrezygnowane. Nikt tu nie stanie się Syzyfem.
Wcześniejszy o siedem lat obraz ma więcej wspólnego z koleją. Oto na jakiejś prowincjonalnej stacji w poczekalni siedzą dwie rodziny. Bogaci mają jasne ubrania, ich ciała są nalane tłuszczem, ale wzrok pusty . Biedniejsi od nich podróżni koczują na prostych deskach podłogi. Jedna z kobiet śpi, druga obojętnie patrzy w okno, tylko mężczyźni zachowują czujność. Ale chyba tylko po to, by, jak mówi poeta, po raz kolejny usłyszeć dworcowy komunikat: „- To nie wasz pociąg – ogłosiły megafony”. My, tak jak oni, wiele razy uwierzyliśmy megafonom.
„Siedzieliśmy w poczekalni, bo na zewnątrz deszcz i ziąb/ (Do pociągu sporo czasu jeszcze było);”
Czekaliśmy, by wreszcie być starsi i móc później wracać do domu. By stać się dorosłymi, odpowiedzialnymi i dostać własny kamień do dźwigania. Zajęliśmy się życiem z dnia na dzień, obowiązkami i drobnymi radościami. Uciekając od lęku przed pustką szukaliśmy ukojenia w miłości i zabawach, zamierzając wracać do ważniejszych spraw ostatnim pociągiem . No i na koniec wpadliśmy z deszczu (na peronie) pod rynnę:
„I patrzymy w starcze oczy, powstrzymując drżenie rąk -/ Zadziwieni, gdzie się życie nam podziało;/ Wybiegamy na perony, lecz na torach leży rdza,/ Semafory hen pod lasem – opuszczone!/ Żaden pociąg nie zabierze już z tej poczekalni nas,/ Milczą teraz niepotrzebne megafony…”
Umknęły w siną dal szanse. Minęło lata całe, a z nimi i życie. Za nami inni ustawiają się już w kolejce do ostatniego pociągu. Ot, zwykłe koleje losu. By o nich tak lapidarnie opowiedzieć, trzeba geniusza pióra i gitary. Sława Ci, Jacku!