Dalsze szlaki. Dwa parowozy w paszporcie, czyli wyprawa na czarnogórski most

  • by

Wszystko zaczęło się od lęku wysokości. Chciałem go przełamać, skacząc na spadochronie, ale okazało się, że choroba kręgosłupa uniemożliwia mi taki wyczyn. Nie pójdę więc w ślady ojca, który ma na koncie kilkaset skoków i pilotowanie szybowca. A skoro tak, postanowiłem zastosować się do rady Chrisa Tarranta, by odwiedzić „kolej snów” łączącą Serbię i Czarnogórę. Na górskiej trasie z Belgradu do Baru pociąg przejeżdża przez 254 tunele i 435 mostów, w tym ten najsłynniejszy, bo najwyższy na świecie – Malą Rijekę. Dwustumetrową przepaść nad kanionem rzeki zobaczyłem  (zamkniętymi ze strachu) oczyma   brytyjskiego prezentera i uznałem, że to jest to, czego mi trzeba. Inną atrakcją była możliwość pokonania w ciągu kilku dni trasy kolejowej z Polski do czarnogórskiego portu liczącej dwa tysiące kilometrów. Tak po prawdzie wyprawa ta zrodziła się już rok wcześniej i to za granicą. Od pomysłu do realizacji minęło więc trochę czasu, ale wreszcie na początku lutego ruszyliśmy z Rafałem w znane/nieznane. Ahoj, przygodo!

            Pierwszym etapem niepodziewanie było zwiedzanie wyremontowanego dworca w Starogardzie. Przywrócono mu pierwotny wygląd zewnętrzny i dla zabezpieczenia przed wandalami w zachodnim skrzydle budynku umieszczono posterunek straży miejskiej. Wnętrz dworzec w stolicy Kociewia też nie musi się wstydzić. Moje jedyne zastrzeżenie to brak zabytkowego zegara w holu kasowym, ale, jak wiadomo wszystkiego mieć nie można.

            W Tczewie wskakujemy do pociągu TLK „Mieszko” o 1618. Wracamy. Ale tylko myślą, do klimatów z późnego PRL-u, bo w wagonie restauracyjnym dziwny tłok. Nie dlatego, by nagle zaczęto w „Warsie” rewelacyjnie karmić. Wytłumaczenie jest bardzo proste – tylko w tym wagonie można legalnie pić piwo, a zima jest bardzo ciepła, no i podróż długa. My, udając kulturalnych i na poziomie, że tak Gombrowiczem powiem, wieczorem poszliśmy tam spożyć żurek z jajkiem. Po powrocie do przedziału stajemy się w oczach siedzących w nim pań młodsi o kilkadziesiąt lat. Bo gdy usłyszały, że lubimy pociągi i tylko dlatego jedziemy do Czarnogóry, patrzą na nas jak na małych chłopców, którzy wzbudzają życzliwy uśmiech samą swoją obecnością w szarości dnia. Beztroskie wspomnienia odbytych koleją podróży kończymy we Wrocławiu i we dwójkę już tylko idziemy pozwiedzać kolejny zabytkowy dworzec. Tym razem jest to eklektyczna mieszanka angielskiego neoromantyzmu i peerelowskiego luksusu (ach, te neony nad kasami!). Wrocław Główny niewątpliwie ma swój klimat.

           Ale my już przemieszczamy się na peron, by nie spóźnić się na austriacki pociąg z Wiednia i Berlina do Budapesztu. Zastanawiamy się, kogo spotkamy w przedziale sypialnym i czy wystarczy nam języków, by się porozumieć z podróżnikami z innych krajów. Okazało się jednak, że niepotrzebnie się martwiliśmy. Nasz przedział był już w całości zajęty, jak nam na palcach wytłumaczył węgierski konduktor, komunikujący się  tylko w swojej  ojczystej mowie. Wepchnął nas do  innego przedziału na końcu wagonu, zademonstrował, jak zamyka się blokadę, wrzucił za nami dwa grube koce, prześcieradła oraz jednorazowe poduszki i mówiąc „Schlafen Budapest” odmeldował się. Poliglota jednak… Żeby ukoić lęki przed zjedzeniem żywcem przez czeską/słowacką/węgierską (niepotrzebne skreślić) mafię, łyknęliśmy nieco cytrynówki i zapadliśmy w kolejowy sen, w którym były jakieś szarpania, postoje, trzaskanie drzwi, krzyki i rozmowy, stukot szyn.

           Obudziliśmy się nad ranem na pograniczu słowacko-węgierskim, w Parkanach dumając nad przewrotnością losu, który nieomal sprawił, że tu właśnie w ciągu trzech (7-9 października 1683 roku) dni Jan III Sobieski, niedawny zwycięzca spod Wiednia, stoczył dwie bitwy. W pierwszej zaskoczony przez Turków „Lew Lechistanu” niemal zginął, ścigany przez wrogą jazdę, a w drugiej rozbił armię turecką ze szczętem. Zwycięzca – pogromiony – triumfator. Zaprawdę, życie pisze niesamowite scenariusze.

            Podziwiając coraz liczniejsze szeregi jazdy… to znaczy, chciałem powiedzieć – zardzewiałych wagonów i sfatygowanych elektrowozów wtoczyliśmy się na stację Budapest Keleti. I od razu zaczęliśmy zastanawiać się, czy nie trafiliśmy w sam środek rozruchów, o których czytaliśmy w prasie krajowej przed wyjazdem. Okazało się jednak, że odgłosy dobiegające z wnętrza zabytkowych, przeszklonych hal peronowych to nie strzały z broni maszynowej, tylko wybuchy rac, rzucanych pod pociągi przez wesołych kibiców którejś z węgierskich drużyn piłkarskich. Przedarliśmy się przez kolorowe obłoki dymu w stronę kas międzynarodowych, kupiliśmy bilet do Belgradu i mając do pociągu jakieś trzy godziny postanowiliśmy zwiedzić także drugi z budapeszteńskich dworców, czyli Nyugati. A samo miasto? Czułem się tak, jakbym spacerował przez dziewiętnastowieczne śródmieście Bydgoszczy albo Berlina, co, jak wiadomo, na jedno wychodzi, bo to secesja, eklektyzm, neogotyk, neoromanizm. Tylko tramwaje mają w Budapeszcie nieco dłuższe i bardziej żółte. Aha, w barze przy dworcu zjedliśmy burka. Ale to nie to, co myślicie. To danie z mielonej (bardzo słonej skądinąd) wieprzowiny.

            Przejazd do Belgradu odbyliśmy etapami. Pierwszy z nich zakończył się na granicy węgiersko-serbskiej, gdzie przypomnieliśmy sobie mrożące krew w żyłach opowieści o strażnikach, będących władcami ludzkich losów. Na stacji Kelebia wysiedliśmy z pociągu „Ivo Andrič” i wskoczyliśmy do stojącego na tym samym peronie szynobusa. Najpierw ujrzeliśmy celnika, grzebiącego w torbach podróżnych. Scena, która przywołuje nieciekawe  wspomnienia, bo już człowiek unijny przywykł do tego, że linii granicznej właściwie nie zauważa podczas przemieszczania się po Europie.  Potem w Suboticy podszedł do nas patrol straży granicznej. Groźna kobieta z pistoletem w wielkiej kaburze zażądała dokumentów. Rafał wręczył jej dowód, a ja paszport. Długa porównywała moje zdjęcie z rzeczywistością. Po czym wyszła bez słowa z pociągu i zniknęła wraz z pozostałymi funkcjonariuszami we wnętrzu posterunku. Pomyślałem, że z moim imieniem i nazwiskiem może się nie udać przejazd do Serbii, bo przecież wiadome służby nigdy nie zapominają. Zaczęliśmy się już denerwować, bo od wręczenia patrolowi dokumentów minęło prawie pół godziny, a strażnicy nie wracali. W myślach już przygotowywaliśmy się do kontroli osobistej i wymyślnych tortur. Nic dziwnego, taka twarz opryszka na zdjęciu rzadko się tu musi zdarzać. Jednak po kolejnych kilku minutach pogranicznicy wrócili, bez słowa oddali nam dokumenty i machnęli do konduktora ręką, byśmy zjeżdżali. Wybaczyłem im wszystko, gdy zobaczyłem, że w paszporcie fakt przekroczenia granicy odnotowali w postaci malowniczego parowozu z datą.

            Dreszcz emocji minął. I znowu minął. I jeszcze raz. Mijał nam wielokrotnie, ponieważ od granicy wlekliśmy się bardzo powoli. Strasznie bowiem im się tu szyny wygły. Mieliśmy dość czasu, by móc podziwiać leżące na poboczu hałdy śmieci, gruzu, żelastwa, płonące trawy, masowo wypalane (jak u nas), gigantyczne fabryki i słupy sieci energetycznej, wykonane z byle jak okorowanych żerdzi. Ale to tylko ta biedniejsza twarz Serbii, podobnie jak siedzące w kasach międzynarodowych kasjerki nie znające angielskiego. Ludzie są tam jednak życzliwi. Na przykład w Belgradzie, gdy w centrum pokazywali nam budynki ministerstwa obrony, zachowane w stanie ruiny po zbombardowaniu ich przez samoloty NATO (w 1999 roku), nie zamierzali nas obdzierać ze skóry, choć wiedzieli, ze Polska już wtedy była członkiem sojuszu . Rafała tylko dwukrotnie razili prądem, ale to w muzeum Nikoli Tesli, i to w dodatku w ramach eksperymentu, do którego sam się zgłosił. Przyjęcie w hostelu oraz gościnność obsługi w knajpkach zabytkowego centrum oceniam najwyżej, jak się da w wybranej skali. Nie wpuścili nas tylko do muzeum kolei, bo w niedziele jest nieczynne. Ale najciekawszy eksponat (lokomotywa z 1910 roku) stoi przed budynkiem dyrekcji kolei. Pilnuje jej tylko służbowy kot. Niebieskiego parowozu, który prowadził pociąg przewodniczącego Tity, nie pilnuje nikt, co łatwo stwierdzić, patrząc na stosy śmieci w kabinie maszynisty (można sprawdzić, lokomotywa nr 11-022 ciągle jeszcze stoi koło zabytkowego dworca głównego z 1884 roku).

            Na szczęście z jednodniowym wyprzedzeniem wykonaliśmy rozpoznanie walką i zorientowaliśmy się, jak dotrzeć na stację Beograd Topčider, skąd miał nazajutrz wyruszyć pociąg do Baru, bo w dniu wyjazdu o poranku przeżyliśmy mały horror pt.”Królestwo za taksówkę!” i na peronie pojawiliśmy się tylko kilka minut przed planowym odjazdem. Okazało się, że w naszym przedziale rozłożył się już młody Azjata. Potem  po angielsku opowiedział nam o swojej fascynacji europejską koleją i wakacjach spędzanych na długich trasach na naszym kontynencie. Sympatyczny student z Kioto miał od początku skakać razem z nami po oknach, by zrobić ciekawe zdjęcia podczas długiej podróży. Przez niemal dwanaście godzin polowaliśmy na widoki górskich szczytów, stada zardzewiałych wagonów i lokomotyw, mosty, tunele, szmaragdową rzekę, wijącą się zakolami po obydwu stronach torów, śnieg na zboczach i w dolinach, rzadkie osady, nieruchomo stojące lasy. Czas umilaliśmy sobie także rozmowami ze współpasażerami (oprócz Japończyka towarzyszyły nam dwie Serbki, mieszkające w Czarnogórze) i wizytami w wagonie restauracyjnym. Okazało się bowiem, że na końcu składu znajdował się odpowiednik polskiego „Warsu”, ale bardziej klimatyczny. Kawę parzono nam  na żywym ogniu (malowniczo wyglądało to zwłaszcza na ostrych zakrętach) „po turcki”, a kanapkę podano w formie dwóch grubo krojonych pajd pszennego chleba, połączonych wykałaczką. Smakowało niepowtarzalnie.

            Most, który był celem naszej wyprawy, przejechaliśmy już po zachodzie słońca. Nagrałem ten przejazd dla potomnych (stukot kół pociągu w kanionie, drżenie całej konstrukcji, tarcie zardzewiałego metalu), ale chcieliśmy mieć też zdjęcia. Po powrocie z Baru do Podgoricy wynajęliśmy więc taksówkę (serdeczne pozdrowienia dla Ajdara!) i udaliśmy się w stronę mostu. Taksówkarz, na początku wesoło żartujący, zaczął milknąć w miarę zbliżania się do celu, bo od początku wąska i kręta, a także bardzo wyboista górska droga zaczęła zmieniać się w ścieżkę rowerową, a potem w szlak dla kozic. Gdy taksówkarz zrobił się blady i zaczął przeklinać pod nosem, wysiedliśmy, by ostatni odcinek pokonać pieszo. Myślę, że ocaliliśmy w ten sposób nie tylko taksówkę, ale też życie jej kierowcy i własne. Nie udało się nam co prawda wejść na most, bo zabraniały tego tablice, stojące kilkaset metrów od niego, ale mogliśmy podziwiać przejazd przez niego (i tunele dojazdowe) wieczornego pociągu z Podgoricy do Belgradu. Udany dzień.

            I to był ostatni kolejowy epizod tej wyprawy. Przedtem zjedliśmy w Barze śniadanie na świeżym powietrzu (w połowie lutego!), Rafał wykąpał się w morzu, a ostatnie godziny w czarnogórskim porcie spędziliśmy w pozie baszów tureckich, pijąc kawę i siedząc w wygodnych fotelach oraz promieniach słońca przed dworcem, z którego do stolicy kraju zawiózł nas nieco sfatygowany, ale niezawodny pociąg elektryczny typu naszego „kibla”. A, jeszcze jedno – drugi parowóz wbili mi do paszportu strażnicy z Czarnogóry. Im również dziękuję za tak miłą pamiątkę  zimowej wyprawy.

PS Na zdjęciach kolejowi podróżnicy, most Mala Rijeka i rakija

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *