
Zaczęły się wakacje, dlatego proponuję wyprawę w teren. Ale tę historię, jak wiele innych wątków, trzeba zacząć od czasów starożytnych. Wygląda bowiem na to, że w naszym kręgu kulturowym to Rzymianie byli pierwszym ludem, który nauczył się wznoszenia stałych mostów nad rzekami. Po upadku ich imperium Europejczycy na długo zapomnieli tej sztuki. Średniowieczne mosty z drewna i przeprawy w najważniejszych miastach umożliwiły co prawda rozwój kontynentalnego handlu, ale aż do XVIII wieku szlaki lądowe nie mogły konkurować z drogami wodnymi. Minęło wiele pokoleń i dopiero inżynierowie kolejowi przejęli pałeczkę od swoich antycznych poprzedników, budując tysiące mostów i wiaduktów. Ponieważ polszczyzna współczesna staje się coraz prostsza i rozróżnienie powyższe zanika, przypomnę, że mostem nazywamy stałą przeprawę nad wodą, a wiaduktem – taki sam obiekt, wzniesiony nad lądem.
A co mnie w nich fascynuje? Przede wszystkim śmiałość ludzkiej myśli. Kolejowe mosty budowano seryjnie, jakby zapominając, że przez tysiące lat ujarzmiano rzeki z wielkim trudem. Po drugie – trwałość tych konstrukcji. Stoją cierpliwie pośród pór roku, mrozów i deszczy, wichur. Po trzecie – lubię ich nasączoną ciszą opowieść, małą historię, z której badacze wznoszą gmach dziejów. A najbardziej lubię te wiadukty i mosty, przez które przechodzą linie moje życia.
A więc bydgoskie mosty kolejowe, równoległe do Czarnej Drogi wydeptanej przez pracowników stacji, mieszkających na drugim brzegu rzeki. Niszczone kilkukrotnie w czasie II wojny światowej cierpliwie odrastały, siłę czerpiąc z życiodajnej wody. Niejeden raz podzialiśmy z nich panoramę miasta, rozłożonego nad Brdą.
Znam też kilka mostów, którymi zarządza Chronos. Ten przed Ocyplem na linii Skórcz – Szlachta, pod którym nimfy wylewają z dzbanów źródła czarnej wody czasu. Nieistniejący już most w Opaleniu, na którego nasypie tor urywa się nagle, jak niejedno życie, gdy los wciąga człowieka w przepaść. Chyba dlatego odwiedzaliśmy go zawsze wieczorem, by stojąc na krawędzi świata medytować nad czasem płynącym w przeszłość. Świetnie nadaje się do tego także most w Buszkowie, przypominający akwedukt. Jego wielkie, ceglane łuki rozpięte nad malutką rzeczką Krówką płynnie przechodzą w wiadukt nad zdradliwym zakrętem szosy. Tutaj zginął popularny aktor, a znanemu w latach 70. XX wieku piosenkarzowi los postanowił dać nauczkę. Stałem na grzbiecie tego mostu dwukrotnie, patrząc w dół, ku rzece ginącej w zieleni, a potem za siebie i w przyszłość.
Czarnogórski most Mala Rijeka umieszczam w tej galerii dlatego, że jest jednotorowy. Można po nim podróżować wyłącznie w głąb prywatnej historii. W moim wypadku oznacza to wyprawę do chwili, w której jako uczeń szkoły podstawowej przeżywałem państwowe uroczystości pogrzebowe ku czci jugosłowiańskiego przywódcy Josipa Broz Tity. Znałem go tylko z filmowych opowieści o dzielnych bałkańskich partyzantach i nie wiem, dlaczego tak przejąłem się jego śmiercią. Może był to pierwszy objaw mojej indywidualnej jugonostalgii? Tak, mogło tak właśnie być, choć do narodzin tej psychosomatycznej dolegliwości miało upłynąć jeszcze ponad dziesięć lat. Najwyraźniej antycypowałem jak pewien pisarz w filmie Barei. A sam most lubię za jego wyniosłość – jest ażurową konstrukcją ze skorodowanej blachy falistej, której nie dosięgają nawet górskie szczyty.
Na koniec chciałbym razem z wami odwiedzić jeszcze dwa mosty, związane z Koronowem. Płynąc kiedyś z północy na południe, natknąłem się na wiszący nisko nad wodą most na linii kolejowej Świecie – Złotów pomiędzy stacjami Klonowo i Pruszcz-Bagienica. Jego przęsła wyglądały jak zabawka olbrzyma, który postanowił spłatać żeglarzom figla i zawiesił most nad Zalewem Koronowskim do góry nogami. Kiedyś mnie irytował, bo zmuszał do kładzenia masztu łodzi, dzisiaj fascynuje. Próbowałem go bowiem odnaleźć od strony lądu dwukrotnie. Najpierw od strony Pruszcza-Bagienicy (tę nazwę wymieniam po raz wtóry, bo z wiaduktu przy parowozowni roztaczają się tam niesamowite widoki – na stację i na przyszłość), ale nie udało się, zupełnie jak w baśniach: im dłużej maszerowaliśmy ku niemu przez las, tym szczelniej kryły go drzewa, a dystans wciąż rósł. Za drugim razem ruszyłem ze wschodniej strony rzeki, ale znowu las ożył i wydłużył drogę na nasypie kolejowym w nieskończoność. Dzisiaj, patrząc na zdjęcia lotnicze, wiem, że most nad Zalewem wciąż na mnie czeka niczym szkielet prehistorycznego zwierzęcia gotowy do odkrycia.
Jeszcze głośniej woła mnie pomnik zaginionej cywilizacji w samym Koronowie. Wiszący wysoko nad Brdą most ma być w tym roku wreszcie wyremontowany. Znowu będzie można z okien pociągu podziwiać malowniczą panoramę miasta i otaczających je wzgórz, próbować odnaleźć niknącą gdzieś w dole rzekę i wdychać oszałamiające zapachy z otaczających szlak kolejowy łąk. Ja wciąż to pamiętam i chcę poczuć wszystko od nowa. Na przekór czasowi – jeszcze raz. Na zawsze.