Ponieważ dwa dni temu minęła kolejna rocznica ważnej dla mnie wyprawy do Koronowa, postanowiłem wrócić w tamte okolice. Sięgnąłem po pamiątkowy bilet i tak powstała krótka opowieść o kartonikach, które wprowadzono w 1839 roku i na cześć wynalazcy nazywa się biletami Edmondsona (funkcjonowały na kolei ponad 150 lat). Do dzisiaj stanowią przedmiot pożądania kolekcjonerów oraz sympatyczne pamiątki kolejowych wojaży.
Przy okazji wspomnień obejrzałem film„The Commuter”, któryna ekranie zatytułowano „Pasażer”.(reż. Jaume Collet-Serra, USA 2018). Tytułowe określenie w Stanach Zjednoczonych oznacza pasażera mającego bilet miesięczny (okresowy). Intryga wywiedziona jest tu z kolejowego terminu, bo można powiedzieć, że w rolach głównych występują w filmie agent ubezpieczeniowy Michael (Liam Neeson), który zaczyna w pociągu podmiejskim dziwną grę z nieznajomą oraz kolejowe bilety, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Fabuła jest mało prawdopodobna, dlatego skoncentruję się na biletach. Konduktor podmiejskiego pociągu, który jeździ nim od ponad trzydziestu lat, sprawdza je, po czym umieszcza w oparciach siedzeń pasażerów. Każdy może więc zobaczyć, dokąd jedzie nieznajomy. I na tym zbudowana jest sensacyjna fabuła filmu. Ale we mnie natychmiast zbudziła się świadomość, że nikt w Stanach nie korzysta z szansy, by stworzyć kolekcję niezwykłych biletów.
Ja zaś marzę, by zdarzył się jakiś cud za sprawą którego odzyskałbym chociaż kilka kartoników, na których stacją docelową była Tuchola. Jeździłem tam niemal co tydzień przez pięć lat, a w moich zbiorach nie ocalał żaden bilet. Dopiero kilka lat temu zdobyłem charakterystyczny kartonik, uprawniający mnie do podróży ze stacji Pruszcz Bagienica do stolicy Borów Tucholskich. Mało jest przy tym istotne, że pociąg już na tej linii nie kursuje.
Ozdobą mojej kolekcji mógłby też być bilet z 1985 roku, dzięki któremu w skórzanej kurtce, owinięty kraciastym kocem (bo do plecaka nie chciał się zmieścić – tam schowałem magnetofon Grundig i zapas kaset, na których zamierzałem nagrywać koncert), w ręcznie i własnoręcznie pomalowanych spodniach oraz takich samych butach przez Poznań dostałem się do Jarocina. Jeszcze niedawno bilet ten mignął mi przed oczami, ale wreszcie wchłonęła go kosmiczna czarna dziura.
Inny okaz o dużej wartości sentymentalnej stanowi cudem ocalały bilet z 1987 roku, gdy z pierwszą płytą Kultu pod pachą zmierzaliśmy razem z Koniem ze Skórcza do Gdańska Orunii, by tam próbować przetrwać pięć dni w zakratowanym domku, zagrożonym inwazją obcych. Właściwie nie obcych, ale tamtejszych. Z trasy pamiętam też wielominutowy postój, gdy, dostosowując się do okoliczności, śpiewaliśmy pogodnie, wychyleni przez okno na peron, że „Pszczółki trzydziestych lat takie są, jak cały, cały świat”.
Z setek biletów, którymi posługiwałem się na trasie Bydgoszcz – Skórcz najcenniejsze są oczywiście te kartonowe. Nie tylko dla mnie zresztą, bo pamiętam jeszcze, że na progu lat 80. na większości dworców znajdowały się specjalne pojemniki (śmietniki), do których należało wrzucić bilet, gdy dotarło się już do stacji docelowej. Myślę dziś, że gdybym mógł na parę chwil pożyczyć wehikuł czasu, na pewno zajrzałbym do kilku takich pojemników. Mógłbym też bez końca drukować bilety peronowe za dwa złote w specjalnym automacie (wysoka, szara szafka z metalu?) stojącym przy wejściu na dworzec Bydgoszcz Główna. Na szczęście garść kartonowych biletów jeszcze mi pozostała. Przypominają mi one lata świetności kolei, wówczas już jednak zmierzchające oraz młodość, która zawsze pozostanie świetna, bo wiele się wówczas działo i wszystko wydawało się możliwe, choć dookoła piszczała bieda i szarzała beznadzieja.
W latach 90. w kolejowych kasach pojawiły się komputery, a wraz z nimi nowy typ biletów – wydruki z charakterystycznym sinawym (jak ryby kłute na piersiach Tuhaj-beja) atramentem. Podłużne paski papieru łatwiej było potraktować jako makulaturę, którą już wówczas przestano zbierać. Jako kolejowy chomik zachowałem parę tych wydruków, zwłaszcza że ceny przejazdu 102 kilometrów z Bydgoszczy do Skórcza z przesiadką w Smętowie wydają się dziś niebotyczne (trzydzieści tysięcy złotych, bagatela!).
W XXI wieku na wielu stacjach pojawiły się muzea kolejnictwa albo izby pamięci. W Pruszczu Bagienicy miłośnicy kolei poszli dalej i przez szereg lat organizowali festyn kolejarski. Podczas imprezy można było kupić bilet z dziurką w cztery strony świata (do Tucholi, Świecia, Złotowa i Koronowa), nauczyć grać w kolejarską baśkę, ścigać się drezyną (Rafał zdobył tu mistrzostwo świata w wyścigu na czas, bijąc ten rekord z marszu), a także przejechać najwolniejszym pociągiem normalnotorowym świata. Otóż w roku 2012 nie wiedząc o tym, za jedyne 45 złotych kupiliśmy bilet na pociąg specjalny z Chojnic przez Tucholę do Koronowa w ramach specjalnej akcji „dziesięć razy dłużej za tę samą cenę”. Organizatorzy (Dariusz Krzyżelewski i Rafał Wąsowicz – raz jeszcze dziękujemy!) załatwili na czas imprezy intensywne opady deszczu (w połączeniu z wichurą, która szalała w pobliżu trasy) i dzięki temu nocny powrót z Koronowa do Pruszcza Bagienicy trwał ponad cztery godziny na dystansie 20 kilometrów. Pociąg jechał z maksymalną prędkością 5 kilometrów na godzinę, ponieważ na szyny położyła się wysoka trawa (szlak tylko prowizorycznie został oczyszczony po zawieszeniu linii), na której ślizgały się koła lokomotywy i wagonów. Ponieważ w Koronowie kupiliśmy kilka piw, przetrwaliśmy bez trudu, ciesząc się podróżą i wakacjami. Przyznaję, że dziwne było uczucie, gdy za Pruszczem przyspieszyliśmy dwukrotnie, a w Tucholi maszynista włączył piąty bieg. Tego dnia (a właściwie – tej nocy) poznaliśmy kaprysy demona ruchu. Po zakończeniu imprezy na pożegnanie otrzymaliśmy długi, ciepły prysznic prosto z nieba. I wspomnienia, które zapisały się na biletach.