Kolej na rzeczy. Mapa kolejowa

Na pozór – tylko kawałek papieru, wypełniony czarno-białym schematem, zawierającym kilkadziesiąt lapidarnych nazw i nieco cyfr. Intrygujący jednak jest format tej płachty, układ linii i kierunek wskazywany przez najgrubsze z nich. Znawcy szybko odgadną, że tworzą one charakterystyczny kształt Pruskiej Kolei Wschodniej,  potocznie zwanej Ostbahnem. Dzisiaj na ogół utożsamia się ją tylko z odcinkiem Berlin – Kostrzyn – Krzyż – Piła – Chojnice – Tczew – Malbork – Braniewo – Kaliningrad, ale w rzeczywistości miała więcej (i to często ważniejszych) odgałęzień. Najstarsze prowadziło przez Bydgoszcz (za jej sprawą powstał tu jeden z najpiękniejszych budynków w mieście – gmach dyrekcji, dziś zapomniany i drzemiący w cieniu historii), inne przez Toruń, a na północy można było z Berlina do Królewca dojechać także przez Szczecin – Runowo – Złocieniec i Szczecinek oraz przez Koszalin, Lębork i Gdańsk.

            Kiedyś mapy kolejowe naklejano na ściany korytarzy w wagonach pociągów dalekobieżnych. Kto pamięta dinozaury, może kojarzyć ten widok. W czasach, kiedy większość Polaków podczas podróży po kraju zmuszona była korzystać z usług kolei, szczęściarzem był ten, kto zdołał jakimś cudem wcześniej kupić/dostać bilet. Szczęśliwcem mógł nazywać się również ten, kto do wagonu wchodził przez drzwi, a nie przez okno. Królem życia niewątpliwie można było w latach 70. i 80. ubiegłego wieku nazywać jegomościa, jadącego przez całą drogę na siedząco. W popularnych pociągach w przedziałach mieściło się maksymalnie 10 osób. Ktoś powie – ale ciasnota. I tak, i nie. Osiem osób siedziało zgodnie z biletem,  jak regulamin kolei nakazywał, a dwie kolejne (z żyłką do hazardu i niezbyt ciężkie) mogły leżeć na metalowych półkach nad głowami siedzących. Ani to wygodne, ani bezpieczne, ale wiadomo – Polak potrafi, zwłaszcza jeśli musi. A często musiał, jeśli chciał kiedykolwiek dojechać do miejsca przeznaczenia.

            Osobom mniej odważnym pozostawało wciśnięcie się w tłum stojących na korytarzu. Przy odrobinie szczęścia pod koniec podróży zwalniało się miejsce przy oknie (świeższe powietrze), przy toalecie (powietrze gorszej jakości, ale pojawiała się szansa na skorzystanie z tego przybytku, o ile nie zamknął się tam ktoś jadący bez ważnego biletu lub śpiący) albo – o nieba!  – na rozkładanym jednoosobowym siedzeniu, zamontowanym w płytkiej wnęce w ścianie. Najczęściej jednak trzeba było poruszać się razem z całym tłumem, przez który desperacko przedzierali się ci, którzy zamierzali wysiąść na którejś ze stacji pośrednich. Konwulsje tłumu miały nieprzewidywalny kierunek, ale niekiedy człowiek stawał twarzą w twarz z mapą naklejoną na ścianę pomiędzy oknami. I wtedy można ją było kontemplować aż do następnego przystanku, kiedy to ludzka masa znowu na krótko ożywała. Najczęściej mapę traciło się wtedy z oczu, ale można było nawiązać konwersację ze szczęściarzem, który aktualnie miał ją przed oczami. Oprócz banalnych pytań o cel podróży i miejsce pochodzenia można było wspólnie na przykład przeanalizować ojczyste dzieje, przyglądając się wyraźnym różnicom  gęstości linii kolejowych w poszczególnych zaborach. Kolejowa mapa stanowiła także źródło marzeń o niekończących się podróżach. Wszak sieć kolejowa już dawno oplotła cały świat, z wyjątkiem biegunów, co jednak nie ma znaczenia, bo i tak nie lubię zimna.

             Miałem to szczęście, że rzeczona mapa wiele razy pojawiała się przede mną podczas podróży. Pamiętam na przykład, jak podziwiałem kunszt budowniczych kolei w drodze na Mazury. Miło wspominam też chwile,  gdy wspólnie czytaliśmy ją z grupką skinów z Malborka, poznanych wcześniej na koncercie w Brodnicy,  jadąc przez Poznań do Jarocina. Okazało się, że mamy wspólnych znajomych i uznaliśmy, że więcej nas łączy niż dzieli. Jeden z nich, widząc moje wyraźne zainteresowanie historią kolei, zaoferował się, że zerwie naklejkę z mapą ze ściany, ale podziękowałem, bo konduktor i tak już przyglądał się nam uważnie. Nie dziwię mu się zresztą, bo ubrani byliśmy nad wyraz oryginalnie: w skórzane kurtki własnoręcznie pomalowane, takież spodnie i buty. Jak nie, to nie i do dzisiaj pozostało mi tylko wspomnienie mapy.

            Kolejna szansa na kolejowe medytacje pojawiła się po kilkunastu latach, gdy na progu XXI wieku jechaliśmy z Tczewa do Zagórza. Długą nocną podróż urozmaicałem sobie wystawaniem w oknie na korytarzu i analizowaniem trasy przemieszczającego się pośpiesznie pociągu. Funkcjonował już wtedy w Polsce Internet, ale zdobycie mapy kolejowej ciągle jeszcze było niemożliwe. Kilka lat później niespodziewanie wpadła w moje ręce. Podarował mi ją znajomy, kończący pracę na kolei. I wtedy powstał tajny plan, którego sieć Kolei Wschodniej stała się osią.

            Jak widzicie, moja mapa jest rekonstrukcją tej pruskiej sprzed ponad stu lat. Rozpięta z grubsza między Szczecinem a Ełkiem oraz między Gdańskiem a Bydgoszczą, między Pomorzem Zachodnim a Mazurami oraz między  Bałtykiem a Notecią stanowi ważny element tajnego planu objechania świata oraz zdania relacji z tejże podróży. To świat na wyciągnięcie ręki, dlatego często niewidoczny, bo zbyt bliski. Za metropolie muszą w nim robić takie miasta jak Kołobrzeg, Piła czy Stargard, ale częściej bywa się w Chojnicach, Tucholi, Szlachcie, Kościerzynie czy Koronowie albo na nieznanych  stacjach. Bo czy coś komuś mówią takie nazwy jak Pruszcz-Bagienica, Wydminy, Stara Jania czy Jabłowo? No właśnie.  Mimo to wypełniam swoją mapę kolorami, zaznaczając nimi stopień realizacji planu wyjechania na światowe tory. Krok po kroku, rok po roku. Dopóki istnieją tory. Choćby w pamięci.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *