Nadchodzi Boże Narodzenie, czyli czas słowiańskich zaduszek zimowych, zwanych Godami. Postawimy na stołach puste talerze dla wędrowców z zaświatów. Duchy po raz kolejny nawiedzą miejsca swojego bytowania. Wyruszając na Wschód, usłyszałem pewnego razu przypadkiem (wiosną) opowieść o takiej kolejowej duszy, która musiała kiedyś mieć coś wspólnego z Panem Grabińskim i postanowiła przybyć na świąteczną ucztę.
Kasjerka patrzy z troską na kupującego bilet: – Ale czy pan wie, że kilometraż się nie zgadza?
– Jak to?!
– Po prostu – Internet podaje inną odległość, inna jest w sieciowych rozkładach. Podobno ma z tym coś wspólnego Werawa czy Warawer.
– Kto?
– Nie słyszał pan? Ten milioner. Ponoć w Kalifornii założył jakiegoś startupa i szybko zarobił kilka miliardów. Miliardów dolarów, wyobraża sobie pan?!
– Nie bardzo. Zresztą – co to ma do rzeczy? Przecież kupuję bilet do Przemyśla, a nie do Kalifornii. Nie ma przecież takiej stacji.
– Ano nie ma. Ale ponoć jest jakiś dziwny wąwóz koło Przemyśla. Kolejarze, gdy jeszcze tamtędy jeździli, nazywali ją Głucha Przestrzeń.
– Dlaczego głucha?
– Bo tam nigdy nie można się dodzwonić. Nie ma tam także Internetu.
– A ile osób tam mieszka? Pewnie się nikomu nie opłaca.
– No właśnie… Wie pan, tam tylko ten Werawa mieszka. Podobno.
– Jak to – podobno?
– No bo jak przyjechał do Polski, to powiedział, że duch dziadka kazał mu wykupić to miejsce i wznowić ruch.
– I co – kupił? Naprawdę? Po co mu to było?
– Żona też się zdziwiła. Uważała, że chyba oszalał, by wyrzucać miliony na miejsce takie. Wie pan, tam trzeba było wymienić całe torowisko: podsypkę, podkłady, zwrotnice, semafory, szyny. Musiał też udrożnić odpływy, bo w tym wąwozie zrobiło się takie bagno, że trzciny rosły wyżej człowieka.
– No dobrze, zainwestował tam w naprawę szlaku. A co kolej na to?- Naczelnik z Przemyśla tylko w głowę się pukał, ale wiesz pan – kto bogatemu zabroni się bawić? No i utopił tam ładnych parę baniek. Ale dla niego to tyle, co nic. Tylko żona odeszła, bo zaczął się dziwnie zachowywać.
– Gdzieś na złomie znalazł starą lokomotywę, znaczy – parowóz. Podobno mówił, że tylko taki pociąg ma duszę. Pojechał z nim do Wolsztyna. Tam znaleźli się jacyś majstrowie. Pomogli mu ją wyrychtować. Nie powiem, gdy wracał do siebie (to znaczy do tej Głuchej Przestrzeni), nawet fajnie mu to wyszło: sporo ludzi machało do niego, gdy prowadził maszynę pod parą. Najbardziej cieszyły się dzieci. Ale on już był jakiś dziwny – z nikim nie rozmawiał, to zatrzymywał pociąg z dala od ludzi, to nagle ruszał. Jechał przed siebie, hamował – i całą naprzód dawał. Potem jechał tyłem i znowu niewidzącym wzrokiem omijał zaskoczonych ludzi.
– Pan poczeka, bo się kolejka zrobiła…
No i ten… Jakoś tak w sobotę wjechał do tego wąwozu. Nikt nie wszedł za nim, bo ludzie się już zaczynali bać, zwłaszcza dzieci. Było go widać w budce maszynisty, jak rozmawia z kimś niewidocznym, macha rękami. Jak potem jego żonę pytali, to mówiła, że ponoć z duchem dziadka, przedwojennego kolejarza na tej linii rozmawia. W dodatku kilka milionów pożyczył jakiemuś francuskiemu inżynierowi. Imię miała takie na G…
– Grzegorz?!
– Coś pan, bardziej tak z francuska. Gustlik… nie… Wiem, Gustaw! Słynny taki, w Paryżu z resztek, których nad Sanem nie użył, wieżę postawił. Ajfel się chyba pisał…
– Eiffel raczej. Dziwne to wszystko, ten most na końcu świata i Paryż… Wie pani, z kimś mi się kojarzy to nazwisko. Werawa… Ale on przecież ze Stanów pochodził, mówiła pani
– Ponoć jego dziadek w 1939 uciekł do Anglii. Może stamtąd za ocean popłynął?
– Możliwe. A ten ojciec w czasie wojny wyemigrował?
– Panie, z niego też był jakiś dziwak. Znajomy z Lubartowa mówił mi kiedyś, ze ten ojciec to uciekł, bo miał mieć proces. I to o porwanie!
– Porwanie kogo?
– Czego, panie, czego – ponoć parowóz porwał ten dziwak. Widzisz pan, niedaleko jabłko pada.
– Ano. Ale przecież ten syn czy tam wnuk to pociąg legalnie kupił?
– Legalnie, miał przecież za co. Tylko co z nim zrobił!
– Co?
– No właśnie – co? Tak się parę razy rozpędzał, cofał, znowu rozpędzał, aż wreszcie poleciał prosto w ten wąwóz.
– I co?
– I nikt go już nie widział.
– To ile kilometrów ma ten wąwóz? Ta Głucha Przestrzeń?
– Pan się nie śmieje. To pięć kilometrów, akurat tyle, co w rozkładzie brakuje.
– To pociągi tamtędy nie jeżdżą już?
– Pewnie, że nie.
– Dlaczego?
– Bo jak kiedyś paru maszynistów próbowało tamtędy przejechać, to mówili, że nie widzieli końca toru, jakby się szyny w powietrze unosiły.
– Bajki jakieś mi tu pani opowiada.
– Panie, pod Bogiem! Mówili, że cały pociąg jakby ciężar tracił. Bali się wykoleić, na wstecznym stamtąd wyjeżdżali. Zresztą to prywatna linia, a właściciel gdzieś zniknął, czort wie, gdzie.
– I co tam jest teraz?
– Nic. Nie zgadza się ani kilometraż, ani czas jazdy. Tylko jak się obok tego wąwozu przejeżdża, bo kolej nowe tory położyła, to czasem jakiś parowóz słychać. Ale niczego nie widać. Tylko w rozkładzie jazdy w Internecie jakoś kilometrów wtedy ubywa.
Pasażer macha ręką, płaci za bilet.
I zniknął. Najpierw w pociągu, później na zawsze. Po jakimś czasie znaleziono jego notatnik. Ostatni zapis brzmiał następująco: „Widzę jakąś ceglaną konstrukcję. Konduktor mówi, że to Brama Dusz i że w czasie świąt jest otwarta z obu stron. Ale to dziwny typ, więc mu nie wierzę. Zresztą – przekonamy się”.