
Gdy mowa o minionych czasach i obrazach, trzeba wspomnieć, że stacja Łęgnowo (Brahau) nie pojawiła się na szlaku do Torunia od razu, tzn. w 1862 roku, gdy otwarto linię Kolei Warszawsko-Bydgoskiej. Najpierw na jej miejscu istniał posterunek Czersko Polskie, do rangi stacji (z restauracją) podniesiony dopiero w 1883 roku. Obecny kształt budynek uzyskał w latach 1904-1907. Od początku Łęgnowo związane było z przemysłem: najpierw drzewnym, następnie chemicznym. I właśnie takim podwójnym tropem, czyli zapachem drewna i chemii, będziemy podróżować. Także zapomnianymi już szlakami, jak bocznica z Żółwina do Łęgnowa, istniejąca do końca II wojny światowej.
Na początku roku coś kazało mi z powrotem umieścić na lodówce magnesy z kolejowych wypraw oraz te z północnych regionów Polski. Przyjrzałem się uważniej kilku z nich. I wtedy przypomniałem sobie, jak pewnego razu wsiadłem do zabytkowego tramwaju (właśnie Bydgoszcz jest pierwszym miastem na ziemiach polskich, w którym pojawiły się tramwaje elektryczne), czyli młodszego brata pociągu. Wydało mi się to dosyć oczywiste, że powiózł mnie w przeszłość, i to dosyć odległą. I gdy już znalazłem się na stacji Bydgoszcz Łęgnowo, zrozumiałem, że to poniemiecka dusza domaga się wizualnych pamiątek z podróży. U wielu moich przyjaciół i znajomych zauważyłem takowe w postaci magnesów albo pocztówek (to wersja retro).
Lubię kolej, a w związku z tym ciągnie mnie przede wszystkim na Pomorze, to Zachodnie także, oraz do Prus Wschodnich, czyli tam, gdzie czuć wiatr od Wschodniego Morza. Gdy zaś patrzę wstecz, okazuje się, że czas i przestrzeń jakoś się skorelowały, bo moje miejsca zamieszkania nieustannie przesuwały się ku północy, coraz bliżej morza i ziem poniemieckich. Może dlatego, że urodziłem się w mieście, które kiedyś nazywano Klein Berlin?
Po raz pierwszy usłyszałem to określenie w szkole podstawowej. To było jak przebudzenie: skoro założyli je niemieccy zasadźcy, a cztery piąte mieszkańców tego miasta jeszcze sto lat temu stanowili Niemcy, czy można całkowicie zapomnieć o kilku wiekach niemieckiej obecności w historii mojej małej ojczyzny? Przecież to właśnie przed stuleciem Bydgoszcz z miasteczka stała się nowoczesną metropolią, i to wielokulturową. Podczas pieszych wędrówek po mieście (a to był jeden z moich ulubionych sposobów spędzania czasu wolnego) widziałem wiele świadectw tej wielokulturowości w urbanistycznej tkance. Jej historyczne warstwy pozwalały się czytać w wielu językach: po polsku i niemiecku, w świątyniach także w jidysz, po rosyjsku, białorusku i po ukraińsku, w książkach telefonicznych w języku Szwejka, a nawet po włosku i gaelicku, na cmentarzach zaś – po serbsku, rumuńsku i francusku. Przedmieścia nad Wisłą śpiewały wciąż jeszcze po olendersku, zwłaszcza wtedy, gdy widziały kursujące po rzece barki, zwane berlinkami. Ten śpiew był tak sugestywny, że aż zamarzyła mi się kariera marynarza wód śródlądowych.
W tym samy okresie nastąpiło pierwsze wtajemniczenie. Rozłożone były na etapy, związane z wizytami u dziadków na ulicy Zakole. Najczęściej miało to miejsce w okolicy któregoś ze świątecznych dni. Zapewne dlatego okolica ta dziś kojarzy mi się z czasem świętym. Gdyby wpadł komuś w ręce plan miasta z tamtej epoki, zauważyłby on natychmiast, że to nie-miejsce: jeszcze nie właściwe miasto, ale już nie wieś, ani też las, który zatrzymał się tuż przed niesłychanie długimi korytarzami, obejmującymi budynek równoległymi ramionami. Miejscowa legenda, odnosząca się do mitycznych czasów powstania osiedla, czyli lat 40. XX wieku, mówiła, że kształt tego wielorodzinnego domu dla pracowników zakładów chemicznych nieprzypadkowo z lotu ptaka przypominał gigantyczną, prostokątną literę A.
To oczywiście jest opowieść o krainie dzieciństwa, czyli najciekawszego okresu życia. Ale ma ona janusowe oblicze. To i miód, i horror. Do tej krainy wyobraźni trzeba było bowiem długo i samotnie jechać wzdłuż torów, jak do Sanatorium pod Klepsydrą, a następnie przekroczyć rzekę śmierci. W tej roli niezmiennie występował wielobarwny, śmierdzący fenolem ściek z Zachemu, płynący niefrasobliwą kaskadą wprost do nieodległej Wisły.
Ponura kraina zaś zaczynała się zaraz za kolejowym i tramwajowym torem specyficznym obszarem, łączącym pustkowie z zakrzaczoną dżunglą. W tym pierwszym wył zawsze rozpaczliwie wiatr, w drugiej dogorywały rozpadające się baraki z czarnych belek. Dopiero wiele lat później zrozumiałem, dlaczego rodzice nie pozwalali mi tam chodzić, a mieszkańcy pytani o to miejsce nabierali wody w usta. Od tych miejsc wiało śmiercią, i to w obydwu wymiarach: drewno zakonserwowane było kreozotem, a symbolizowały Holokaust. Tutaj umierały więźniarki filii obozu koncentracyjnego Stutthof. Gdy już przestrzeń przemówiła, zrobiło mi się żal zarówno pracowników przymusowych zatrudnionych w czasie II wojny światowej w zakładach DAG Bromberg, jak i dzieci, uczących się w szkole podstawowej, stojącej pomiędzy pustkowiem a dżunglą, ponieważ ich dzieciństwo w dużej mierze upływało na cmentarzu. Może z tego powodu słupy wysokiego napięcia w pobliżu pętli tramwajowej zawsze gniewnie iskrzyły, wyrzucając swój zimny ogień prosto w puste niebo, zawsze tam pochmurne?
To niewątpliwie najbardziej przerażająca część tej poniemieckiej krainy, która nie była taką idyllą, jaką chciałaby odmalować ją mitologizująca pamięć. Muszę więc o niej pamiętać, jeśli chcę, aby moja opowieść miała chociaż pozór prawdy.
Długa do niej droga. Uwaga, kończy się trylinka! Patrzeć pod nogi! Czeka nas defilada! Nie zaglądać w okna inżynierskich willi! Domu kultury, kino, basen – wstęp wzbroniony! Uwaga! Nie wplątać się w drut kolczasty, uważać, by nie zgubić się wśród torów zakładów chemicznych, bo wyjdziecie w Żółwinie albo Emilianowie! Nie rozglądać się, nie robić zdjęć! Wszystkie obiekty są tajne! Nie przypadkiem na ich dachach rosną trawy i drzewa! Lotnik, kryć się!
Podobną opowieść można było usłyszeć w milczeniu głębokich piwnic, ciągnących pod całym budynkiem. Niektórzy z moich ówczesnych kolegów zarzekali się, że widzieli w ich mroku szczelnie zamknięte drzwi do labiryntu jeszcze dłuższych podziemnych przejść, którymi można było dojść podobno aż do torów kolejowych i do Wisły. Oczywiście według tych opowieści w niektórych miejscach tych tuneli można było natknąć się na szkielety ludzi. Nikt z nas jednak nie zamierzał sprawdzać tego osobiście. Skazani więc byliśmy wyłącznie na domysły.
Współcześnie mogę na przykład zajrzeć do albumu Bydgoszcz na starej fotografii. Zobaczę w nim rzekę, która stanowi kręgosłup miasta, tę samą, która płynie w moich żyłach. Zobaczę ludzi, którzy już obrócili się w proch i materię, w którą włożyli swoją energię, będącą tworzywem mojego ciała. Nie myślę tu o licznie reprezentowanych w tego typu wydawnictwach restauratorach, fabrykantach czy kamienicznikach. Będą w tym gronie raczej robotnicy i fornale, bo sok mojego drzewa genealogicznego to krew „dzika, chamska i śmierdząca” (jak kiedyś śpiewał pewien znany zespół). Podobieństwa do moich przodków mogę się więc dopatrywać chyba w rysach twarzy mężczyzn ciągnących wózek po bruku ulicy Gdańskiej albo tych rozładowujących barki na Rybim Rynku. Najbardziej prawdopodobne jest jednak to, że mój dziadek ze strony ojca uwieczniony został na fotografii przedstawiającej pustą furmankę na ulicy Farnej. Oczywiście nie widać go tam, bo należał do grupy ludzi stanowiących tylko nawóz historii, w czasie wojny unowocześnionej i awansowanej do kategorii mięsa armatniego.
Gdy już zamknąłem ten album, wziąłem garść ziemi, z której tak samo jak z rzeki składa się moje ciało. Ulotny zapach pozornie niedostępnego czasu i przestrzeni również przetrwał. Jak wspomniałem, Łęgnowo długo utrzymywało status miejsca pośredniego między miastem a prowincją. Dlatego postanowiłem też zajrzeć do wsi z przełomu wieków. Pokazał mi ją kolejny album: Polacy, Niemcy i Kaszubi. Życie codzienne, obyczaje i kultura ludowa w Prusach Zachodnich ok. 1900 r. Tam przecież zobaczę, jak wyglądali” inni” ludzie, którzy w jakimś wymiarze skonstruowali świat mojego dzieciństwa. Ujrzę wśród nich między innymi kobiety w długich sukniach i fartuchach (bo cały dzień mają ręce pełne roboty), dziedzica w bryczce na polnej drodze (to ówczesny celebryta, który wyznacza poziom aspiracji), robotników rolnych z ręcznymi narzędziami (wszyscy pracują w nakryciach głowy!), wozy załadowane sianem do wysokości trzeciego piętra, ewangelickiego pastora i katolicki kościół, gospodę, kuźnię, stajnie. Nawet krowy, chlewy i świnie, dawno już zjedzone razem z kośćmi oraz owce, których wełnę już pożarły mole. Będą tam oczywiście ceglane domy kryte strzechą i urzędy dostojnie dźwigające czapki z dachówek. Na starych zdjęciach nam także migną twarze osób anonimowych, a więc jakby podwójnie śmiertelnych, ale też chyba świadomych, że za sprawą technicznego cudu ich życie będzie zachowane dla ludzi żyjących w przyszłości. Zabraknie na tych fotografiach dzieci. Może ich rodziców nie było stać na buty, a jak tu boso pokazywać się panu, co z miasta przyjechał?
Pisałem o ulotnych zapachach rzeki, ziemi, krwi, czasu i przestrzeni. Łatwiejsze do odtworzenia i wciąż dostępne są ślady tej przeszłości zachowane w książkach kucharskich . Z przodkami, kimkolwiek byli, można więc uprawiać komunię smaków. Taki metafizyczny wymiar mieć będzie kartofel, zjadany lokalnie na 150 sposobów, okrasa, grochówka z kiszoną kapustą, czernina, kura w białym sosie, śledzie w śmietanie, ajntop z brukwi…
Zapachy i smaki można więc pielęgnować. To zaś, co bardziej materialne, otaczać czułością. Z Łęgnowa nie ocalały żadne fotografie z czasów jego początków. Wszystkie dokumenty były przecież Streng Geheim! Ale istniał prastary język przedmiotów, tym łatwiejszy do opanowania, że samych przedmiotów było nieporównanie mniej niż dzisiaj.
Jak już mówiłem, do krainy wyobraźni trzeba było najpierw podjechać tramwajem, a następnie podążać w górę rzeki czasu.. Pierwszy przemawiał w niej metalowy kubek, witający podróżnych zimną kawą zbożową, zawsze czekającą na westfalce. To z niej pachniało żywicznym i węglowym dymem, co oznaczało, że wkraczamy do krainy niezwykłej (jak niedostępna wówczas Kanada). Co prawda metalowe klamry komina, z którego wydobywał się dym, niosły jakieś przykre skojarzenia. Podobne refleksje budziły przeciwlotnicze schrony, wrośnięte w las (jeszcze nie znaliśmy Indiany Jonesa, a każdy z nas chciał już nim być), blaszane klosze lamp na drewnianych słupach i groźne stożki strażniczych bunkrów, stojące na skrzyżowaniach dróg z betonowych płyt, a nawet topolowa aleja. Jej gorzkie, a zarazem uwodzicielsko pachnące liście czuję do dziś w powietrzu i na języku. W oczach zaś unoszą mi się obrazy kwiatów włoskich topoli, sygnalizujących, że czas rzucić tornister i zaczynać wakacje.
Zanim jednak można było napić się nektaru w postaci zbożówki, należało rozszyfrować plan domu. Wchodząc trzeba było wybrać właściwe drzwi, bo niektóre zamknięte były od dziesięcioleci na trzy spusty. Odcinały korytarze ewakuacyjne, o których starsi mówili, że kiedyś zabłąkało się w nich parę osób, których nigdy więcej nie widziano. Odradzano nam także plądrowanie strychu, którym niczym podniebnym szlakiem można było obejść cały budynek, nie pokazując się nikomu. Była to bowiem trasa zarezerwowana dla bogów i ich skrzydlatych posłańców, tak niebezpieczna dla dzieci, jak mroczne, dudniące echem korytarze, zasiedlone przez czarne duchy podziemi. Ich obecność potwierdzały wciąż trzaskające bez powodu drewniane, podwójne skrzydła wahadłowych drzwi, dzielących korytarze na mniejsze sekcje w miejscach, w których krzyżowały się ich linie.
Gdy już wybrało się właściwy korytarz, trzeba było odszukać klucz. Taki metalowy, z dziurką, dopiero później zastąpiony przez zupełnie nijaki do patentowego zamka. Tylko ten pierwszy się liczył, tak jak klamka, fantazyjnie wygięta w nieoczywisty już wówczas kształt. Dostąpiwszy zaszczytu wejścia do środka, należało oddać hołd wewnętrznej przestrzeni, której granice wyznaczały podłoga z desek, pomalowanych orzechową farbą, niski sufit (nad którym, jak wiedziałem, ciągnęły się owe podniebne korytarze strychu) i ściany przemawiające wzorkami w rzucik.
Jakiś czas temu, gdy zwiedzałem podziemia dworca w Skórczu, przypomniałem sobie, że wciąż nie wiem, choć widziałem je przez wiele lat, skąd przypełzły czarne węże przewodów, snujących się wzdłuż ścian pod sufitem i kiedy zniknęły bakelitowe włączniki światła w charakterystycznych puszkach. Takie, jakie objawiły mi się niedawno w jednym z gdańskich loftów.
Tam wszystko było cudowne, nawet jajka, tak żółte, jakby pochodziły prosto ze Słońca. W tamtej krainie zresztą świeciło ono zawsze, bo panowało tam wieczne lato, choć ulatujący zapach żywicznych szczap drewna sosnowego przywołuje mglisty obraz także innych pór roku. Musiały jednak one być czymś sporadycznym i wyjątkowym w łęgnowskiej dziedzinie. Będąc tam, cały czas spędzaliśmy więc pod gołym niebem, do środka budynku wchodząc tylko po to, by próbować rozszyfrować czarne hieroglify na pożółkłych kafelkach łazienki czy ubikacji. W tej krainie na końcu znanego mi wówczas świata pobrzękuje emaliowana na niebiesko kanka na mleko, które płynęło za stromym lasem.
Kuchnia to odrębne królestwo, przez okno łączące się bezpośrednio z ogródkiem, zamieszkanym przez rabarbar i irysy oraz maszty sosnowe. Jak rycerze Okrągłego Stołu (ten właściwy był prostokątny i nakryty ceratą) zasiadały w niej szklane talerzyki ozdobione różą, na których tajemniczym sposobem wyrastały kruche ciasta z marmoladą, obsypane czystym srebrem pudru. Radio mówiło znad stołu wieloma językami, ukrytymi chyba w złamanej antenie. W samo południe trębacz z Krakowa dawał dziwny koncert (zawsze urwany), a następnie kapłani agrarnego kultu odprawiali rolniczy kwadrans, po czym można było wziąć udział w grze w zawichosta, zgadując, ile to przybyło na Wiśle, Odrze czy Warcie.
W kamionkowym naczyniu słychać chrupanie ogórków, a na języku musuje czerwona oranżada, pita dużymi łykami z butelki z krachlem. Tuż obok drzwi szemrze w mosiężnym kranie źródło wody żywej, płynącej z mrocznych podziemi, w których rzędami wiszą upiorne lejki pryszniców z łańcuszkami. Przez żeliwny zlew, tę kloakę świata, woda płynie prosto w głąb Puszczy Bydgoskiej, po drodze łącząc się z magiczną strugą pralni.
Były tam tajemnicze ogrody, piętrzące się chińską sztuką. Wznosiły się razem z betonową górką. Ich granicę wyznaczały garaże z podkładów kolejowych, impregnowanych kreozotem i owalna leśna wyspa z zamkniętymi na cztery spusty schronami przeciwlotniczymi. Niczym piramidy zaginionej cywilizacji kusiły, by wykonać do nich podkop i odnaleźć skarby pozostawione przez dawne ludy.
Drogi pogranicznej strzegły niegdyś stożkowate bunkry wartownicze, a terenu zakładów DAG wysokie drzewa, kępy traw, brody mchów, zdobiących dachy budynków o ażurowych ścianach. Tylko uważny obserwator dostrzegłby zmilitaryzowane obiekty kryjące się w zieleni. W tym celu musiałby on jednak zapuścić się na drogę obwodową, co, jak zawsze na pograniczu, mogło skończyć się źle. Świadczyć o tym miała, według opowieści dorosłych, tajemnicza budowla między osiedlem chemików a Zachemem. Z tych relacji wynikało, że albo celowo tak skonstruowano ten budynek tak, by nie miał części nadziemnej, albo też została ona zniszczona podczas bombardowania, w trakcie którego zginęła cała załoga. Można też było usłyszeć przerażającą opowieść o tym, że niektórzy robotnicy przeżyli atak, ale nigdy nie zdołali opuścić podziemi. Niezależnie od tego, która z tych historii była prawdziwa, faktem niezaprzeczalnym była unosząca się wokół rzekomej pieczarkarni woń rozkładu. Należało więc ten obiekt omijać bokiem. Jednak dziecięcej fantazji to nie powstrzymywało i wiele razy zakradaliśmy się w pobliże tej milczącej budowli, na próżno pragnąc dostrzec jakieś objawy jej życia po życiu.
Gdy już się nam to znudziło, biegliśmy z powrotem na ulicę Zakole. Niewielkie sosnowo-lipowe rondo przed budynkiem już wtedy ujawniło nam symbol życia. Przybrał on kształt robaczków świętojańskich, łapanych z radością i gasnących w mgnieniu oka ku wielkiemu żalowi dzieci. Już nigdy więcej nie widziałem tylu iskierek życia, ile wtedy. Nigdy też nie spotkałem tak niezwykłego placu zabaw jak ten łęgnowski. Nie tylko stanowił idealnie okrągłą wyspę, oblaną betonem drogi i trawą, ale też oferował żeliwne, liczące bez mała pół wieku, konstrukcje dla dzieciarni. Na mnie największe wrażenie wywierały huśtawki w kształcie głębokich łódek. Poza tym pamiętam też wrota do raju w postaci solidnej czarnej furtki z żeliwa i malowany na czarno płot, a zwłaszcza jego słupki, zdobione kulami toczonymi z drewna, broniące wyspy przed chciwymi oczami i złymi czarami, o których używanie podejrzewaliśmy wszyscy rodzinę mieszkającą w jedynej tam wilii. Dlatego bardzo nieufnie wchodziłem do piaskownicy na Błoniu, bo nie mogła się równać z tą idealną. Podejrzewałem zresztą, że jej fundamenty zbudowano z gruzu, pozyskanego w „parku sztywnych”, czyli na poniemieckim cmentarzu w środku miasta. Emanowało jakąś złą aurą. Przypomniało mi się to po wielu latach, gdy stanąłem przed berlińskim muzeum Holokaustu i pomyślałem o znieważanej na wiele sposobów pamięci.
Podarowano mi w tamtej krainie ambrozję – marchew prosto z ziemi obmytą w beczce, która była moim pierwszym morzem pośrodku królestwa kopru i buraków; drugie, w sam raz dla małej floty, wypełniało brzegi żeliwnej balii kąpielowej. Mogłem tam uczestniczyć w pierwszych igrzyskach olimpijskich, na których występowały kulki asfaltu, ugniatanego jak przystało na lokalny oddział Związku Przeżuwaczy Kitu, a wydłubywanego spomiędzy płyt szosy, zwanej „betonówką”.
Dano nam także raz na zawsze obraz świata w postaci drewnianego labiryntu. Ponieważ wstęp do niego dla dzieci nie był wzbroniony, wysiedlono stamtąd Minotaura i komnaty szałerków zasiedlono kurami i królikami, a w skarbcu zamiast złota i królewny leżały szczapy sosnowe. Dla nas labirynt ten był wypełniony zapachami kojarzącymi się z wszystkimi woniami Arabii.
To był magiczny czas. Dostęp do ścieżek tajemnic zapewniało okno wolnostojącego budynku drewnianej pralni z magicznymi oknami światła, przez które wychodziło się w środku lasu sosnowego. Wiele lat później dowiedziałem się, że okno w pralni jeszcze się świeci, co zdradził mi Tomasz Budzyński. Płynie więc wciąż tajemna rzeka, w sam raz dla statków i okrętów z sosnowej kory, docierających do poniemieckich okopów, gdzie kończył się nasz ówczesny świat stromą skarpą ze szczerego złota.
Trzeba będzie już opuszczać tę stację pamięci. Zajrzę więc jeszcze do pokoju narożnego, gdzie ugina się pod palcami plusz zielonych wałków, zdobiących tapczan i używanych jako maczugi w pojedynkach młodych herosów. Za skrzypiącymi drzwiami do jaskini szafy na wieszakach powoli kołyszą się rzędy nazwisk pisanych gotykiem, a na górnej półce obok sterty gazet króluje czarny beret angielskiej produkcji. To była nigdy nie dopowiedziana historia. Z dziesięć razy przeglądałem „żółtego tygrysa” i nie znalazłem jego nazwiska, a to był przecież beret pancerniaków Maczka. Dziadek zaś otrzymał tylko medal za wojnę obronną 1939 roku. Jedynym sposobem, aby dowiedzieć się prawdy, wydaje się jazda w przeszłość. Wiem nawet, jak to zrobić. Wystarczy usiąść za kierownicą maszyny do szycia marki Singer i obrócić kilka razy metalowe kółko we właściwą stronę.
A gdy już wróciłem ze stacji Bydgoszcz Łęgnowo, spojrzałem w lustro i okazało się, że jestem w dużej mierze poniemiecki. Trochę to dziwne jak na polonistę. Moi krewni ze strony ojca pojawili się tu dawno, mieszkali na Szwederowie – sugeruje to, że byli polskimi robotnikami, być może pracującymi na kolei (lubię tak myśleć), ale mam też rodzinę dalszą w okolicach Świecia i Terespola Pomorskiego – może tutaj mieści się ta poniemiecka krew? Trudno jednak poznać jej proletariacką i chłopską historię. A z drugiej strony: zawsze lubiłem tropić ślady Brombergu i „Małego Berlina”, długo uczyłem się niemieckiego, zamieszkałem w pokrzyżackiej wsi, w moim języku funkcjonuje sporo germanizmów…
Może w waszym też? Proponuję prosty test: połącz słowo ze znaczeniem, a dowiesz się, w ilu procentach jesteś poniemiecki: aufcug; być ab; dekel; dycht; einfach; fyrtel; giskanka; holzgas; klapsztula; szlagzana – bita śmietana; całkiem; dolewka; dzielnica; gaz drzewny; kanapka; konewka; odejść; po prostu; pokrywka.