Pejzaże Kolejowej Prowincji. Linia nr 16 (211): z Chojnic do Kościerzyny, czyli szlakiem sosnowej szyszki

  • by

Chojnice to jedno z moich ulubionych miast, więc tamtejszy dworzec widział mnie wiele razy. Ale dopiero 8 lipca 2008 roku wyruszyłem w podróż północną odnogą  linii kolejowej wychodzącej z Chojnic i liczącej dokładnie siedemdziesiąt kilometrów. Skłoniła mnie do tego rzecz banalna: sosnowa szyszka. Gdy podniosłem ją z chodnika, pomyślałem, nie wiedzieć, dlaczego, że z pewnością dostała się tu z wyłuszczarni nasion. Postanowiłem ją odwiedzić, łącząc to z kolejną wyprawą  po szlaku uruchomionym przed stu sześciu laty.

            Chcąc wyruszyć, musiałem jednak kilka godzin spędzić na chojnickim dworcu, bo ćwiczono tam rekonstrukcję scenariusza dwuczęściowego filmu dokumentalnego z roku 1966 „Stacja kolejowa wobec ataku atomowego”. Przedstawiał on pozorowany atak atomowy na węzeł kolejowy. Chojnice nazywały się w nim „stacja Birawa”. Podstępem zdobyłem scenariusz. Poniżej zamieszczam moje ulubione fragmenty:

            Narrator: „Na stacji kolejowej, nazwijmy ją umownie Birawa, kończą się ostatnie przygotowania do ćwiczeń powszechnej samoobrony. W stanowisku dowodzenia pełnione są stałe dyżury. W naziemnych punktach obserwacyjnych czuwają obserwatorzy (z lornetkami – GP). Reszta załogi pracuje na swych stanowiskach służbowych. Transport nawet w obliczu niebezpieczeństwa musi funkcjonować sprawnie”.

            „Tu ppłk Grodzki z Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego! (przez tel. – GP)”.  „Stanowisko dowodzenia stacji Birawa. Dyżurny operacyjny przy aparacie”. „Zawiadamiam, że przed chwilą nieprzyjacielskie samoloty myśliwskie i bombowe przekroczyły w kilkunastu miejscach granicę państwa. Ogłaszam alarm powietrzny i rozkazuję osiągnięcie gotowości do działania!”. „Tak jest!”. Dyżurny wstaje i naciska guzik syreny alarmowej. Pracownicy przy swoich stanowiskach słyszą komunikat przez głośniki peronowe): „Uwaga, ogłasza się alarm powietrzny! Uwaga, ogłasza się alarm powietrzny! Uwaga, ogłasza się alarm powietrzny! Pracownicy stacji i pasażerowie obowiązani są  kierować się do najbliższych schronów i szczelin przeciwlotniczych i wykonywać polecenia służby porządkowej!”.

            Oficer dzwoni: „Tu Wojewódzki Sztab Wojskowy.  Kilka samolotów nieprzyjaciela przedarło się. Nasze miasto jest na ich kursie. Spodziewamy się ataku atomowego” – mówi to spokojnie i odkłada słuchawkę. Widok pochmurnego nieba i odgłos odrzutowców. Kolejarz przy oknie podnosi słuchawkę i krzyczy do telefonu „Samoloty!!!”, po czym pada na podłogę przy biurku pod otwartym oknem. Sekcja łączność siedzi przy długim stole w schronie i z niejakim zdziwieniem patrzy, jak po wybuchu z sufitu sypie się tynk. Żarówka na chwilę przygasa, ale nie gaśnie.  Komendant spokojnie podnosi telefon: „Sztab wojskowy? Wojewódzki sztab?”. „Połączenie z Wojewódzkim Sztabem Wojskowym przerwane”. Spokojnie odkłada słuchawkę. Inny kolejarz przy telefonie): „Halo! MPO1! Halo!”. „Na MPO1 nikt nie podnosi słuchawki”. Dzwonek telefonu, podnosi słuchawkę komendant: „Tu komendant”. „Tu MPO2. Melduję, że wokół mnie jest chmura dymu i pyłu!”.  Zdejmuje czapkę, zakłada maskę i patrzy przez okno. Komendant przy telefonie, podnosi słuchawkę, powoli odkłada okulary na biurko: „Tak?”. „Radio z Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego do komendanta!” Leniwie wstaje i mówi do kogoś, wychodząc: „Sztab nawiązał łączność radiową”.

            Pomieszczenie radiostacji: „Czapla, Czapla, Czapla, tu Sowa! Słyszę cię dobrze, przechodzę na odbiór!”. „Tu Wojewódzki Sztab Wojskowy! Nieprzyjaciel zrzucił na miasto bombę atomową!”. Oficer patrzy na mapę na szklanej planszy z zaznaczonym obszarem ataku i skażenia: „Nastąpił wybuch naziemny o mocy około dziesięciu ka-te. Zerowy punkt wybuchu w rejonie koszar nad jeziorem. Przyślijcie meldunek radiowy o waszej sytuacji. Odbiór!”. Stoicki spokój.

            Komentarz narratora: „Tak zakończyła się pierwsza część ćwiczenia powszechnej samoobrony, oznaczona kryptonimem „Alarm”.

            Skoro alarm się skończył, możemy jechać  do celu. Ale jeszcze z nawyku rzućmy okiem na mapę. Widok jest radosny: niemal bez przerwy będziemy jechać przez las, lewym bokiem ocierając się o Zaborski Park Krajobrazowy i Park Narodowy Borów Tucholskich, a po prawej podwójnie asekurować nas będą nawias toru Czersk – Karsin – Bąk i prosty jak strzała odcinek węglówki, wychodzący z Łęga.

            Stacje w kolejności alfabetycznej: Brusy, Chojnice, Dziemiany Kaszubskie, Garczyn, Kalisz Kaszubski, Kościerzyna, Lipuska Huta, Lipusz, Lubnia, Łubiana, Męcikał, Powałki, Raduń, Żabno koło Chojnic.

            We wtorek, 8 lipca 2008 roku, wyruszamy więc przez Bramę Pomorza w stronę stolicy Kaszub (jednego z kilku miast, pretendujących do tego miana ).

   Odjazd z Chojnic będzie miał miejsce z peronu trzeciego o godz. 1343. Pożegnamy charakterystyczną nastawnię,  ulokowaną niedaleko pomnika upamiętniającego kolejarzy, którzy stracili życie w czasie II wojny światowej. Nasz szynobus  nie jest  chyba najnowszym modelem, ale wnętrze nie budzi zastrzeżeń.  Ruszając, toczyć się będziemy przez pewien czas starogardzkim torem wjazdowym, a już za miastem zobaczymy, jak odchodzi on w prawo.              Ale najpierw z lewej mijamy nastawnię, podziwiamy parowóz Ty2 i ganza, porzucone w oczekiwaniu na lepsze czasy stosy drewnianych i betonowych podkładów,  zabytkowe wagony- kowbojki, i tak niespiesznie opuszczamy miasto.  Wreszcie żegnamy szlak do Starogardu  i Tczewa, bo w lewo odchodzą tory. Przejeżdżamy nad skrzyżowaniem tych torów, strzeżonym przez posterunek dróżnika po lewej,  i zaczyna się bór. Z prawej prowadzi nas leśna droga. Szosę do Kościerzyny będziemy widzieli prawie cały czas,  przecinali kilka razy. Widać tylko bór świeży,  ale fragment tegoż z prawej kończy się lasem mieszanym. Pociąg wciąż buczy. Mijamy drogę do Klosnowa, w którym znajduje się największa w Europie wyłuszczarnia nasion. Prusacy mieli łeb do takich przedsięwzięć…

            Towarzyszyć nam będą w podróży  herbowe zwierzęta przychodzące prosto z lasu:  tur i niedźwiedź. Tur zainstalował się w chojnickim herbie prawdopodobnie już w XIV wieku, chociaż niektóre wersje legendy wiążą ten motyw  z jeszcze dawniejszymi czasami przyjęcia chrześcijaństwa na Pomorzu. Z lasu do miasta przywędrowało także drugie mocarne zwierzę. Pojawienie się niedźwiedzia w herbie Kościerzyny należy zapewne wiązać z pierwotną nazwą miasta, zapisaną w dawnych źródłach, która brzmiała Bern (później Berent). Czyżby kaszubska miejscowość miała przed wiekami jakieś związki ze Szwajcarią?  Sądzić chyba jednak należy, że nazwa  wiąże się z historią średniowiecznej kolonizacji niemieckiej na Pomorzu. Herbowy niedźwiedź kościerski ulokowany został pod dębem, ponieważ to drzewo symbolizowało początek świata – w tym wypadku średniowiecznej cywilizacji miejskiej, wkraczającej do puszczańskiej krainy.

            We współczesnych Borach Tucholskich wciąż znajdziemy dąbrowy, ale jadąc do Kościerzyny będziemy widzieli przede wszystkim sosnowe patyki. Tylko Park Narodowy Borów Tucholskich da nam pewne wyobrażenie o dzikości i potędze dawnej puszczy. Na jego obszarze, liczącym grubo ponad cztery tysiące hektarów, amator dzikiej przyrody znajdzie  nietoperze,  rzekotki drzewne, wydry i bobry. Ornitologa zachwycą zimorodki, bieliki i puchacze. Botanik do fotograficznego atlasu dołoży grążel, żurawinę, lobelię i zimoziół. Na spragnionego słońca wędrowca  czekają piaszczyste wydmy i rynnowe jeziora. Dlatego jadąc do Kościerzyny po raz kolejny zachwyciłem się urodą tej krainy i uległem magii północnego krajobrazu. Wystarczyła wiązanka, złożona z lasu, garbatych pól, połyskliwej tafli jezior i ceglanej architektury malowanej błyskami słońca z grzywą chmur. To nic, że tutejsze bory są patykowate, przynajmniej nie sposób się w nich zgubić. To lasy w sam raz dla dziecka miasta i miłośnika rowerowych tras.

            Mówiąc o Borach Tucholskich nie myślę o piaszczystej wyspie w dorzeczu Wdy i Brdy z centrum w Czersku, a raczej o wielkim nieregularnym kręgu, który zamykają Skórcz, Nowe, Jeżewo, Laskowice, Koronowo, Tuchola, Chojnice, Bytów, Lipusz, Kościerzyna i Zblewo. To obszar królestwa sosny, świętego drzewa Słowian, które dekorowali i obnosili po wsiach podczas obchodów nowej wiosny i dorocznego przebudzenia natury.

            Żyję nadzieją, że nikt się nie obrazi, iż tak rozległy kreślę obszar regionu. Ale przecież w naszej wyobrażonej podróży możemy śmiało przekraczać granice. No i jeszcze jedno: mam więcej niż dziesięć map Borów Tucholskich i każda inaczej je ukazuje. Dlatego też  tak śmiało rozlewam zieleń na mapie naszej wędrówki. Niech koi umysł i zmęczone oczy. Niech nie zmyje jej trąba powietrzna, która w sierpniu 2017 położy mnóstwo drzew nie tylko w Rytlu, ale też w okolicy Lipusza. Można by rzec, że to perspektywa imperialna. Ale jeśli miałoby to być imperium, to chyba jedynie dawnego królestwa entów. Jego symbolem może być narodowe danie; był nim w tym królestwie kolejarski maltych prosto z grapy, wiszącej na płocie z suchych żerdzi. Przepis podam nieco później.

            Tymczasem jedźmy dalej, bo w trakcie tego  długiego postoju pociąg zaczął porastać mchem.   Gdy już pokonamy pierwsze osiem kilometrów, mijamy przejazd i jesteśmy na stacji Powałki. Tu swego czasu młodzi leśnicy odbywali zajęcia praktyczne w szkółce leśnej, oddając pokłony Matce Ziemi, Rodzicielce i Żywicielce, jak neolityczni zbieracze korzonków i larw. Stacja ma skrajnię i biały dworzec. Niezbyt to wszystko imponujące i odbiegające znacząco od wspomnień. Jednak  reszta zabudowań, widziana z pociągu, robi lepsze wrażenie: ładnie się komponują drzewa, cegła, dzikie wino na ścianach.

            Z prawej i lewej wzdłuż lasu ciągną się uprawy ziemniaków wąskim pasem.  Zaskoczenie: kurtka kolejarza wisi w lesie? Czyżby zdesperowany jałową glebą Borów pracownik ALP rzucił wszystko i poszedł szukać szczęścia gdzie indziej? Gdy tak się zastanawiamy,  z prawej znowu pokazuje się kościerska szosa, a po lewej  wcześniej wzmiankowana wyłuszczarnia i tartak Administracji Lasów Państwowych. Za chwilę z tej samej strony zobaczymy szlabany i słupki graniczne Parku Narodowego Borów Tucholskich (z głuszcem na sośnie w herbie) w piaszczystym i chrobotkowym lesie. Park istnieje od 1996 roku, a więc wkracza już w okres nastoletni. Nie mamy czasu, aby obejrzeć go z pociągu w całości, delektujemy się więc podziwianiem tej części, którą widzimy za oknem wagonu.

            Gdy miniemy już jego otulinę, na chwilę wyskakujemy i zbieramy 100 kilogramów szyszek. W wyłuszczarni 30 kilo wręczymy jako symboliczny datek. W zamian emerytowany pracownik uruchomi dla nas stary dieslowski silnik z 1913 roku i pozwoli patrzeć, jak przez drewniane i metalowe trzewia zakładu pasy transmisyjne przełkną pozostałe 70 kilogramów, by wydać nam kilogram czystych nasion. Trzeba je siać, póki świeże, dlatego dalej popędzimy dość żwawo. Będzie to tym łatwiejsze, że na chwilę przenieśliśmy się w czasie, a na zdjęciu retro widać, że do wyłuszczarni prowadzi bocznica. Wracamy jednak na szlak do Kościerzyny.

             Toru pilnują podwójne pasy przeciwpożarowe, przejazdu strzeże metalowy krzyż ostrzegawczy.  Przez rzadko stojące tyczki drzew  widać, co znajduje się za lasem.  Kilka brzóz  raczej nie ukryje sporej ilości piachu w borze.  Mijamy zrąb, kolejną wyspę brzóz, szeroką połać piachu i wtedy z prawej zobaczymy kilka domów.   Zbliżamy się do stacji. Przemkniemy jeszcze nad Brdą po wysokim, betonowym moście o trzech filarach i wtedy wjedziemy do wsi, rozłożonej po prawej.

            To Męcikał znajdujący się na dwudziestym kilometrze naszej trasy. Stacja po lewej ma bocznicę, z prawej rzadko już widywane wagony mieszkalno-wczasowe. Poza tym można tu nacieszyć oczy tradycyjną zabudową kolejową.  

            Zaraz za rogatkami wsi wjeżdżamy w suchy bór. Szosa z prawej jest tu skropiona deszczem, teraz i my zanurzamy się w lecący z nieba strumień.  Z prawej mignął nam biały obelisk pomnika, następnie z lewej pojawiają się domy, a po chwili  zaczyna się peron stacyjny. Dwudziesty czwarty kilometr, Żabno koło Chojnic. Tutaj deszcz nie pada – prawdziwie leje!  Wieś, zalana teraz deszczem,  rozłożyła się po lewej, jakieś pół kilometra od stacji. „Pada? Dobrze, że do góry nie bierze!” – to komentarz kierpocia na widok ociekającej deszczem nowej pasażerki. 

            Za czwartą stacją rozciągają  sielskie widoczki – stado krów, stodoła pod lasem. Szosa przeniosła się na lewo, do następnej  stacji trzeba tylko jeszcze przeskoczyć  przez łąki,  szereg rosnących z prawej domów,  dwustronny żywopłot i wtedy wkracza się na ulice niedużego miasta. To Brusy, dwudziesty siódmy kilometr trasy. Mają tu szeroką rampę, a po prawej znajduje się peron i drugi tor. Tu także pada deszcz.  Żegnamy  miasteczko, patrząc na długi szereg ceglanych budowli,   mur zachlapany przez graficiarzy oraz wstęgi nowych domów po obu stronach torowiska.

            Za miastem znowu witają nas rozległe pola. Za przejazdem na gruntowej drodze powoli niebo się przeciera i rozjaśnia, bo pola i bulwy są już wystarczająco podlane.  Krajobraz zaczyna się wypiętrzać, domy, zebrane w wyspowe skupiska,  kłują w oczy swoją nowością, tylko żywopłot kolejowy jest tu stary. Sześć kilometrów za kaszubskim miasteczkiem znajduje się Lubnia. Tradycyjne gospodarstwa kolejarzy toną tu w zieleni, a parterowy, ceglany dworzec zrósł się z takimż magazynem.

            Dalej znajdują się rampa na piachu oraz  tartak przy szosie (po lewej). Następnie znowu suchy las, wysoki i widny, zielona łąka, symetrycznie ułożona wzdłuż torów, bór i rzeczka, uchodząca do jeziora po prawej.  Po chwili tę samą rzeczułkę widać raz jeszcze z lewej. Przejeżdżamy pod wiaduktem i meldujemy się na przystanku Raduń. To już trzydziesty ósmy kilometr podróży. Miejsce to niezbyt zasługuje na swoją nazwę, bo zrujnowana wiata kazałaby raczej mówić o Smutaku. Z prawej znajduje się chyba szkoła z boiskiem.

            Za wsią standardowe widoki: szosa, przechodząca w poprzek toru, łąka w lesie. Pociąg trzęsie się tu znacznie!  Teren przez chwilkę wydaje się stepowy, ale zaraz wraca zieleń. Paprocie, czarne jagody i bukowe drzewa wyrastają z lewej, a wśród wyżyn kryją się domy. Zaczynają się mnożyć, a wszystkie nowiutkie, pieją ku chwale kaszubskiej zaradności . Jeden jeszcze ewenement – liściasty żywopłot – poprzedza kolejną stację.

            Stacja Dziemiany Kaszubskie znajduje się pięć kilometrów od poprzedniego przystanku. Wizytówką jej  są dwa domki czerwone i żółto-niebieskie, niewielki dworzec za betonowym słupem latarni oraz brukowana droga, wijąca się wzdłuż toru.

            Za moment z lewej mignie jezioro, domy ceglane z prawej, potem widzimy biedne, prehistoryczne pola w lesie, las z patyków, przejazd w leśnej głuszy, pojazd i nowa zagroda oraz kilka dymów to zapowiedź następnej stacji – Kalisza Kaszubskiego. Na czterdziestym szóstym kilometrze sterczy biały dworzec, dwupiętrowe bloki, za nimi stado stonki… tzn. nowych willi, jednym słowem dynamiczne i nowoczesne, turystyczne Kaszuby w całej okazałości.

             Po wyjeździe ze stacji przemierzamy spadziste pola, spływające z lewej strony świata, potem i z prawej, wjeżdżamy na nasyp wśród kopulastych wzniesień,  rozsianych pojedynczo z lewej i prawej.

            Połowa setki, bruk się pojawia  i domy, bo to Lipuska Huta. Przystanek wybudowano tu  z czerwonej cegły, co stanowi dla podróżnego prawdziwy wentyl psychiczny. Ma on zresztą w pobliskim oknie  wyjście bezpieczeństwa.  A i żegnają go tu przyjaźnie ceglanego domu kolejowego wyrastającego tuż za stacją

            Krajobraz staje się podgórski. W buczynę po prawej wbija się rzeka. Pociąg zatacza się wręcz w tym trudnym dla niego terenie. Pod lasem z prawej stoi dom, z lewej, za zakrętem,  sygnalizowana spiczastym poniemieckim kościołem,  zbliża się kolejna miejscowość.

            To  Lipusz, pięćdziesiąty trzeci kilometr naszego szlaku. Tu zaczyna się spławny odcinek Wdy. Perony z lewej są obszerne, stacja to okaz ceglanego pruskiego neogotyku.  Oprócz budynku dworca  są tu i domy kolejarzy,  opuszczona lokomotywownia  i kolejny dom ceglany (z napisem) na przejeździe. Ten zaś prowadzi do Papierni, co przypomina, że  pieniądze robiło się tu dzięki sile rzeki. Wieś zostawiamy po prawej, z lewej ocieramy się wręcz o jezioro z kąpieliskiem i zanurzając ręce w wodzie powoli toczymy się naprzód.

             Z prawej zostawiamy łąkę na wzgórzu.  Pociąg długo i donośnie buczy, z lasku po lewej wyskakujemy przed szosą. Duża ilość wody przejawia się w postaci bagnistej łąki pod wzgórzami z prawej.  Trawiasty zrąb w lesie, tamże, po prawej. Zbieramy jagody na leśnym przejeździe, przemykamy nad rzeczką (Graniczną?) i wtedy kolejna grupa nowoczesnych domów pojawia się w dużych ilościach.

            Po pokonaniu sześćdziesięciu kilometrów wjeżdżamy na przystanek Łubiana. Stacja zbudowana  z cegły i żółtawy budynek poczty (?) nienajgorzej się komponują. Z lewej dumnie prezentuje się słynna wytwórnia porcelany.  Po prawej zaś sympatyczny ośrodek wypoczynkowy „Worzałówka”.

            Za stacja rozciąga się niewielki las. Po prawej mijamy jezioro,  otoczone przez łąki, za przejazdem na szosie Kościerzyna – Bytów po lewej pojawia się kolejne jezioro.  Z prawej wyrasta las, w którym widać sporo dębów. W nim znajduje się kolejny przystanek, już tylko siedem kilometrów od Kościerzyny. Garczyn to wiata w szczerym lesie. Za nim z lewej znajduje się boisko sportowe, obecnie puste.  Jedziemy przez pomorską buczynę, mijamy przejazd, z prawej widać pierwsze domy miasta.

            Wkrótce i po lewej zaroi się od nich, przejedziemy pod wiaduktem, przemkniemy brzegiem jeziora i zostawimy je z lewej. Nowy tor i szlak z lewej (z Gdyni?) krzyżują  się z naszym. Z prawej spokojnie sterczy kościół w centrum.  Przecinamy ogrody działkowe i altany, znowu wskakujemy pod wiadukt, mijamy nastawnię, kreskę wysokiego komina z prawej. I po chwili powoli hamujemy na stacji Kościerzyna,  po odliczeniu siedemdziesięciu kilometrów. Z przodu, po lewej działa jeszcze skansen kolejowy.  W roku 2009 miano go zamknąć  z powodów finansowych (taka wiadomość pojawiła się na kolejowych forach), bo  przemija postać tego świata… Ale na szczęście nie wszystkie złe wiadomości są prawdziwe.       Skansen działa do dziś i tam właśnie gościom serwowany jest specyficzny kolejarski maltych z Borów Tucholskich. Receptura brzmi tak: zagotuj wodę nad płomieniem drewnianym, wrzuć warzywa, dodaj odrobinę łez sosnowych, kilka listków rdzy ze starego kotła parowozu, zagęść sadzą zebraną z węglówki, podaj z posypką szyszkową w grapie, czyli modernistycznym (jak dworzec kościerski) garnku wysuszonym na kolejowym żywopłocie. Na drugie danie można zaproponować książkę „Chojnice – węzeł z tradycją”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *