Do hiszpańskiego filmu Santiago Segury przystępowałem pełen entuzjazmu – bo tytuł sugerował podróż lokomotywą pod parą. Kilka pierwszych kadrów i już rozczarowanie: nie chodzi o podróż retro, tylko zwykły wakacyjny wyjazd pociągiem szybkiej kolei Renfe. Na pociechę obiecano nam, że skład pojedzie ze średnią prędkością 155 kilometrów na godzinę. Wydaje mi się, że tej obietnicy też nie dotrzymano.
Ale wypadało dać filmowi kolejną szansę. W klasycznej przedakcji poznajemy dwóch protagonistów: hipochondrycznego ojca, którego rozwodząca się właśnie żona wysyła w podróż z grupką szkolnych dzieci (z ich zachowania wynika, że chodzą do drugiej albo trzeciej klasy podstawówki) i jego kompana – sklerotycznego dziadka. Jeszcze na stacji początkowej dołączy do nich nieco gamoniowaty wyrostek. On wygląda na osiemnastolatka, ale matka traktuje go jak dziesięcioletniego niedojdę. Taka postawa udzieli się również dwóm wspomnianym wcześniej mężczyznom, co doprowadzi oczywiście do kilku komicznych sytuacji.
Szybko poznajemy pomysł na zwariowany scenariusz: perypetie dziadka sprawią, że w długą podróż dzieci ruszą same. Dorośli są więc zdesperowani; zwłaszcza ojciec jednego z chłopców będzie stawał na głowie, aby dogonić pociąg. Mężczyźni ścigać go będą najpierw innym pociągiem (oczywiście jadąc bez biletów), a później m.in. karetką pogotowia i traktorem. Umieściwszy w centrum takiej zwariowanej akcji kobietę-kieszonkowca, hipochondryka, sklerotyka, młodego obwiesia, kolejowego lowelasa, konduktora ochoczo odrywającego uszy dzieciom, gburowatych wieśniaków czy nietrzeźwego imprezowicza reżyser mógł – moim zdaniem – ugrać więcej. Tymczasem otrzymaliśmy niezbyt śmieszną odyseję czwórki mężczyzn. Na pokładzie pociągu dzieje się niewiele. A część podróży odbywa się przecież nocą, kiedy z rozmaitych zakamarków wagonów lubią wychodzić fantastyczne postacie. W efekcie pociąg nie gra w tym filmie głównej roli, na co miałem nadzieję.