Pejzaże Kolejowej Prowincji. Linia 27 (201, 208, 203, 215): z Kościerzyny do Bydgoszczy oraz  z Czerska do Bąka, czyli węglówka i pobocza     

Tym razem miała to być podróż szlakiem prostym jak strzała i w dodatku po najmłodszych liniach (otwarte w latach 1928-1930) w  regionie. W sobotę 26 czerwca 2010 roku dowiedziałem się, że trasa Kościerzyna – Bydgoszcz na przedwojennej  „węglówce” została ponownie uruchomiona przez PCC Arriva. W niedzielę zameldowałem się już w stolicy Kaszub. Tylko parkingu strzeżonego w pobliżu stacji nie udało mi się znaleźć. Jednak z pomocą przyszedł pan Hubert, zamieszkały na ulicy Dworcowej. Przez ponad czterdzieści lat pracował jako kierownik pociągów w kościerskim węźle. Jeździł wtedy do Czerska, Szlachty, Skórcza i Smętowa. Na tej linii oraz na trasie  Kościerzyna – Skarszewy – Pszczółki kursował jeszcze „czajnikiem”, czyli parowozem, który obecnie stoi na bocznicy kościerskim w skansenie kolejowym. Jeździł także na trasach do Bydgoszczy, Gdyni i Chojnic oraz Laskowic i Tucholi przez Wierzchucin. Pociągami dalekobieżnymi docierał do Wrocławia, Katowic i Bielska-Białej.

            Jak zauważyłem, pan Hubert, mieszkając vis a vis kościerskiego dworca, z sentymentem przygląda się funkcjonowaniu swego macierzystego węzła oraz zabytkowym pociągom w skansenie. Był niezwykle życzliwy – wystarczyło zamienić z nim kilka zdań, by zaproponował mi, abym swój samochód przechował u niego na podwórku. Tym sposobem mogłem udać się na kolejowy szlak. Dziękuję, panie Hubercie! Mam nadzieję, że żyje pan i miewa się dobrze.

            Po zwiedzeniu skansenu kolejowego w Kościerzynie ma się mieszane uczucia. Cieszą eksponaty, ale martwi stan wielu z nich. Po względem dbałości o zabytki kultury technicznej Polska przypomina kraje trzeciego świata. Pozostaje się cieszyć tym, co się ma i co jest dostępne w chwili obecnej. Ruszajmy więc na kolejowy szlak. W sieciowych rozkładach jazdy nasza trasa opisana była w tabeli numer 440. Odjazd z Kościerzyny nastąpi o 1806. Nasz pociąg  przyjeżdża z Gdyni. Lato mamy upalne, więc oczekiwanie jest przyjemne. Po peronie kręci się między innymi ekipa rowerowa, która zamierza jechać do samej Bydgoszczy. Po usłyszeniu komunikatu:  „Pociąg spółki Arriva do Bydgoszczy odjedzie z pięciominutowym opóźnieniem” zamawiamy sobie fotograficzny portret z szarym dworcem w tle, i następny, z muzeum kolejnictwa na drugim planie.

            My zaś, mając chwilę, w głowie układamy plan letnich podróży: z tej stacji możesz zrobić wypady do Chojnic (stamtąd masz do dyspozycji aż pięć linii), kiedyś do Pszczółek i Gdańska, do Bytowa (przez Lipusz), no i oczywiście do Gdyni, Tucholi (wysiadając w Wierzchucinie), do Laskowic Pomorskich (dwukrotnie – przesiadając się w Lipowej Tucholskiej albo w Wierzchucinie, jeśli się zagapisz) i do Grudziądza, a wreszcie z Bydgoszczy do Piły, Torunia, Poznania… Gwarantowane piękne widoki i urocze  pętle…

            No ale wreszcie planowany odjazd. Mijamy skansen i wjeżdżamy w pola. Najpierw jedziemy w kierunku południowo-wschodnim, na wysokości Wielkiego Klincza opuszczamy linię do Skarszew i Pszczółek, skręcając na południe. Suniemy przez niebieski most kratownicowy nad Wierzycą. Na drugim brzegu wjazd w las. Po chwili znowu pola. Widzimy wieś z prawej – to ominięta stacja Podleś na piątym kilometrze. Z tego miejsca zapamiętujemy szary budynek nastawni przy gruntowym przejeździe i takiż kolejowy, jednopiętrowy budynek mieszkalny.  Dalej znowu czekają na nas pola. I znowu most  (ale ten ma niskie poręcze, czyli niewidoczne przez okno). Wśród pól przeprawiamy się przez rzekę.  Wjeżdżamy w sosnowy las, który będzie nam towarzyszył bardzo długo. Mijamy przejazd.

            Podmokłe tereny przypominają o pewnej lokalnej tradycji, dziś już zamierzchłej, ale kto wie, czy problemy z węglem jej nie ożywią? Otóż należało znaleźć brzeg zarośniętego jeziora albo rzeczki. Zerwać wierzchnią warstwę darni. Z ciemnobrunatnej warstwy torfu należało wyciąć kostkę i wrzucić ją do formy. Następnie trzeba ją polewać wodą i mieszać, aż osiągnie konsystencję czarnej mazi. Kolejny etap to uformowanie równych kostek i włożenie ich do obitych blachą skrzynek. Później zostaje już tylko odwrócenie tych skrzyń do góry dnem i wyłożenie kostek na trawie, by wyschły w słońcu. Przez kilka tygodni trzeba je tylko przekładać, by otrzymać ekologiczny opał. Jak znaleźć jego źródła? Szukajcie torfkul. A czym one są? W razie potrzeby pytajcie miejscowych.

            Tymczasem pociąg toczy się na południe.   Po prawej w pobliżu toru miga jezioro i tabliczki Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego. Wjeżdżamy między leśne nasypy. Po chwili otacza nas leśna łąka z obu stron. Następny widok –  las suchych patyków.  Opuszczona nastawnia i dołączający z lewej tor zwiastują następny przystanek? Tymczasem w pełnym biegu mijamy po prawej stację Olpuch Wdzydze. Spokojnie stoi sobieżółtawa, zwarta zabudowa stacji, niestety zabitej płytami. Przejechaliśmy na jej wysokości już dwanaście kilometrów. Do następnej zaledwie tysiąc metrów.

            W sosnowym lesie migają nam w oczach kolejne piaszczyste przejazdy. Wreszcie przed nami stacja Olpuch w postaci blaszanej wiaty w kolorze radosnego błękitu. Spokojna wieś, w której szosa  otacza tor z obu stron.  Później droga niknie w dole. Tam też zauważamy skrzyżowanie.  W lesie z lewej pojawia się nastawnia „Wdzydze”. Pociąg toczy się przez patykowate młodniki, poprzecinane pasami przeciwpożarowymi. Nieliczne są tu grupy starszych drzew,  jak te nasienne sosny z lewej. Po prawej kryje się natomiast piaszczysta droga. Wzrok przyciągają tutaj tradycyjne, to znaczy – drewniane, słupy telefoniczne z nostalgicznymi ceramicznymi izolatorami. Po ich linii spojrzenie umyka wstecz.

            W takiej też scenerii ponad pół wieku temu rozegrała się dramatyczna historia kaszubskiego (później pomorskiego) „Gryfa”. Historia,  której po wojnie nie opowiadano: bo to endecka organizacja, czyli wroga komunizmowi, bo na jej czele stali dwaj nauczyciele, bo struktury cywilne dominowały nad partyzanckimi, a wszystko to mało spektakularne, nie nadawało się na legendę heroiczną. Bo organizację w 1942 roku zinfiltrowało i rozbiło gestapo, co niszczyło komunistyczny mit o głupawych Niemcach i dzielnych Polakach. Bo duże straty wizerunkowe przyniósł Tajnej Organizacji Wojskowej konflikt między jej dowódcami i śmierć jednego z nich na podstawie wyroku podpisanego przez jego adwersarza. Bo „ludowej” władzy trudno było przyznać, że pod koniec wojny zrzucane na spadochronach radzieckie grupy dywersyjne miały nie tyle walczyć z Niemcami, co infiltrować pomorską partyzantkę. Także po roku 1989 „Gryf”  nie miał szczęścia, bo przecież wielu jego członków po wojnie ujawniło się przed komunistyczną władzą, wstępowało do wojska i milicji; niektórzy z nich walczyli z „bandami reakcyjnego podziemia”, a przecież kult „żołnierzy wyklętych” na progu XXI wieku stał się częścią państwowej celebry. Tymczasem na Pomorzu do dzisiaj opowieści o majorze „Łupaszce” nie są oceniane jednoznacznie. Efekt jest taki, że do dzisiaj większość Polaków nie miała szansy wysłuchać skomplikowanej opowieści o prawdziwej historii Pomorza podczas II wojny światowej, której wcale nie wyjaśnia propagandowy bon mot o „dziadku w Wehrmachcie”. Tym, którzy chcieliby ją poznać,  należałoby więc polecić książkę Andrzeja Gąsiorowskiego i Krzysztofa Steyera „TOW Gryf Pomorski”.

            A nasz pociąg jedzie dalej. Staje się leśną strzałą. Znowu nie ma czasu, by zatrzymać się. Mijamy więc w biegu nastawnię i stację Bąk. Na dwudziestym pierwszym kilometrze oprócz kryjącego się wśród grupy brzóz modernistycznego dworca z parterową nastawnią dysponującą, przyklejoną do niego, uchwycone zostaną w obiektyw pędzące razem z nami rowery.  Po chwili wieś i stacja migają w oddali po prawej.

            Tam też odchodzi tor do Karsina i Czerska, które odwiedzimy nazajutrz. Dwa kolejne przejazdy w lesie sosnowym oraz  biały domek machają nam przed wjazdem na niski most nad kanałem Wdy. Głośno bucząc omijamy kolejną stację z wiatą – to Wojtal, na dwudziestym piątym kilometrze szlaku.  Stoi sobie ona  zboczu rzeki Wdy, którą śmiało przecinamy. Z architektury kolejowej warto tutaj polecić ceglaną nastawnię. Trzeba jednak uważać, bo okna ma zabite dyktą i mieszka w niej las. Dlatego zatrzymujemy na niej wzrok tylko przez chwilę.

            Znów wjeżdżamy między wysokie sosny. Między nimi kryje się uroczysko Odry.Od stacji to dosłownie rzut beretem. Czy tutejsze kamienne kręgi Gotów były cmentarzyskiem, kręgiem kultowym, obserwatorium astronomicznym, czy pełniły inną rolę, dzisiaj jeszcze nie wiemy. Starożytna moc promieniuje tu z dużą siłą, bo coraz bardziej potwierdza się teza o wielowiekowej obecności germańskich przybyszów na Pomorzu. Umacniają ją między innymi ostatnie znaleziska archeologiczne na terenie Borów Tucholskich. Przy okazji pokazują one, że domniemana nazwa regionu nad Wdą (Kociewie)  rzeczywiście ma starożytną genealogię.

            Znając moc germańskich bagien i rozglądając się bacznie, ostrożnie jedziemy przez podmokłą łąkę z rzeką Mniszek.  Widząc rozlewisko z prawej strony, wiemy już, że to okolice stacji Szałamaje (przybyło sześć kilometrów). Budynek dworcowy (typu dworkowego chyba) stoi po prawej stronie. Przed ruiną chronią go mieszkańcy. Liszaje tynku i niknący napis na frontonie pokazują jednak, że najlepsze lata ma już za sobą.

            Tor widoczny przed nami, położony niżej,  łączy Tczew z Chojnicami.  W krajobrazie dominują łąki.  Z prawej wyłania się duża wieś Łąg, a po  lewej kolejna łąka.  Jadąc nasypem przecinamy tor tczewsko-chojnicki i wjeżdżamy na peron, na którym stoi wiata Łąg Południowy. To trzydziesty piąty kilometr dzisiejszej wędrówki.  Przy krawędzi peronu stoi sobie kolejowy dom. Ktoś przygląda się nam ciekawie, stojąc z rękami skrzyżowanymi na piersi. Może to społeczna kontrola ruchu kolejowego?

            Po chwili obserwacji ruszamy dalej na południe. Pasiemy oczy wielką łąką, która rozłożyła się po prawej stronie toru. Położona zaś po lewej  wieś  Złe Mięso przypomina nam mroczną legendę o miejscowych kanibalach, spisaną przez wybitnego kociewskiego pisarza i poetę Andrzeja Grzyba, spoczywającego obecnie na cmentarzu w Czarnej Wodzie.  Aby zobaczyć to najmłodsze miasto regionu i stację oraz most kolejowy nad Wdą,   musielibyśmy  wytężyć wzrok. Po prawej ujrzelibyśmy wówczas Czersk, stację węzłową, która już na nas czeka.

            Tymczasem powoli mijamy grupę starych domów wiejskich i szczerbate, kamienne słupki polnych przejazdów. Pobliskie  łąki i las ciągną się aż do Lubichowa, Skórcza, Nowego nad Wisłą i Świecia. My zaś, konsekwentnie jadąc na południe, przecinamy skrzyżowanie ze stojącym na nim  drogowskazem na Będźmirowice. Ponieważ jedziemy wolno, mamy czas, aby przyjrzeć się, jak mieszkańcy domu pod lasem wykonują odwieczną czynność łupania drewna. I tak, zapatrzeni i medytujący nad ludzkim losem, wciąż tutaj związanym z porami roku, wjeżdżamy na betonowy wiadukt magistrali. Za leśnym zrębem, łąką i rzeczką, wzbijamy kurz z piaszczystych pasów przeciwpożarowych. Odprowadzamy wzrokiem wiadukt i nasyp  linii Szlachta – Czersk, przymykamy pod nim i ponownie zanurzamy się zieloną materię lasu.

            W nim zaś oprócz drzew dostrzegamy zwrotnice i semafory kształtowe – to węzeł Szlachta zaznacza swoją obecność po lewej. Pozdrawiamy tory krótkiej łącznicy i uroczyście wjeżdżamy na stację Lipowa Tucholska, gdzie czekają na nas przedwojenne klimaty. Cieszymy się, bo do celu ubyło nam tylko czterdzieści trzy kilometry i sporo jeszcze radości przed nami. W Lipowej radują oczy dobrze utrzymane napisy stacyjne, namiotowy dach, kryjący standardowy na tej linii dworzec, a nawet fakt, że piętro budowli jest zamieszkane. Prawdziwy entuzjazm wybuchnął na pokładzie, gdy na peronie pojawiła się kobieta w charakterystycznej rogatywce, by tradycyjnym lizakiem pomachać nam na pożegnanie. W takiej atmosferze nikt nawet nie zwrócił uwagi, że las za oknami rozmazał się nam w jaskrawym słońcu. I tak, śmiejąc się radośnie, minęliśmy nastawnię wyjazdową oraz ukryte w sosnowym borze szosę i wieś. Nad nami przefrunął betonowy wiadukt.

            Sosny są tu nieco wyższe, więc buczymy głośno i mijamy kolejne połacie lasu. Z lewej mignął biedny dom. Wygląda na to, że tylko piachu mają tutaj pod dostatkiem. Z prawej wychynęła szosa i pojawiła się betonowa stacja Rosochatka (honor kolei ratuje tutaj dom mieszkalny obok przystanku)na czterdziestym dziewiątym kilometrze.  Wsiada niewidomy pan, prowadzony przez małżonkę. Jemu dalszy ciąg podróży też będzie smakował, gdy zamiast wrażeń wzrokowych otrzyma porcję wiosennych zapachów i kolejowych dźwięków.

              Dalej towarzyszą nam drewniane słupy i sosnowy las, dzięki którym tartak po lewej  prosperuje nieźle.  W notatniku podróżnym pojawiają się następne szczegóły: tradycyjne domy z lewej,  szosa z tej samej strony, leśne gospodarstwo, nieoczekiwana grupa kolorowych namiotów. Tutaj przez wiele lat odbywały się letnie obozy dla miłośników LARP-ów. Nas bardziej interesują jednak  zardzewiałe tory, bo nagle zaczyna się rampa kolejnego przystanku, po niej zadaszony magazyn. Dworzec z dziurawym i sypiącym się dachem to Zarośle. Ktoś nie zdążył tutaj wysiąść, więc zatrzymujemy się ponownie. Mamy czas, by ujrzeć dwa żółte, opuszczone domy kolejowe.  Trawy zjadają stacyjny plac i rynny, mech i wiatr pastwią się nad dachówkami, szyby zasłonięte pajęczynami i smugami brudu – oto przybijający wygląd części służbowej budynku. Część mieszkalna robi nieco lepsze wrażenie. No ale zastanawia nieco ten rozkład jazdy bardzo nisko przybity do drzwi – na poziomie wzroku krasnoludków? Dwa lata później oferuje jeszcze odjazdy do Bydgoszczy (ostatni o 2109), Wierzchucina, Laskowic Pomorskich, Tucholi, Czerska, Szlachty, Kościerzyny, Gdyni Głównej (tylko o 1527,  z przesiadką w Czersku) oraz do Lipowej Tucholskiej (pierwszy pociąg  każdego dnia o 406). Z elementów miłych oku pasjonata kolei odnotowujemy ponadto stojący  przy krawędzi lasu stoi jeszcze samotny, niestety opuszczony, dom.

            A dalej standard – sosnowy las Borów Tucholskich. Z lewej wije się wąziutki asfalt szosy (bodajże do Cekcyna), tam pojawiają się również wieś i (łaciate – kilka lat później nie będzie to już takie oczywiste) krowy.  Na obszarze wydartym dawnej puszczy  tkwi borowiacka wioska – Małe Gacno. To dopiero pięćdziesiąty dziewiąty kilometr szlaku. Z małej budki, służącej za przystanek,  wsiada pani o kulach. Rozsiada się wygodnie i zaczyna obserwować krajobraz razem z nami, a ja przypominam sobie, że we wsi tej mieszka  jakaś odległa gałąź mojej rodziny i postanawiam kiedyś tu wrócić.  

            Tymczasem widzimy towarzyszącą nam po lewej wąską szosę. Odnotowujemy na niej drogowskaz „Śliwice 14”, a wokół nieco wyższy niż dotąd las. Mijamy również ubogie, piaszczyste pola. Trzy kilometry od poprzedniego przystanku umieszczono ohydny bunkier Zielonka Pomorska. Ciekawsze od infrastruktury kolejowej są tu wiejska pompa i krzyż przy drodze. Może dlatego wieś chowa się wstydliwie z lewej strony?

            Jedziemy więc dalej. Z prawej i lewej ciągną się nostalgiczne łąk.  Potem znowu wskakujemy w nieprzekonujący las. A w nim po lewej pojawiają się nastawnia i szereg cystern, no i węzłowy, wielki dworzec  stacji Wierzchucin. Tutaj, na sześćdziesiątym szóstym kilometrze biegu, w ważnym miejscu przesiadkowym, robimy to, co tak lubimy: machamy rękami w stronę pana z pomarańczową chorągiewką, wychylającego się okna pięknej nastawni oraz pasażerów pociągów jadących z Tucholi, Laskowic Pomorskich i Bydgoszczy, fotografujemy imponujący budynek stacyjny, szybko przemierzamy plac dworcowy, za oddalenia oglądamy kolejowe domy mieszkalne. Zapuszczamy żurawia do wnętrza dworca, sprawdzając, czy posadzka z biało-brązowych rombów, żeberkowe ławki i gwiazda ze świetlówek są na miejscu – są!.  Ruszając zaś, żegnamy wzrokiem tory do Laskowic i semafory kształtowe, widoczne po lewej stronie.

         Za stacją czeka na nas kolejny fragment sosnowego boru. Ładnie tutaj kwitną  trawy  – ponieważ są to okolice Wierzchlasu i rezerwatu jeszcze żywych cisów im. Leona Wyczółkowskiego, malarza kochającego Bory Tucholskie. Szybko liczymy kamienne słupki przejazdu. Chłodzi nas  struga płynąca z rezerwatu, a po lewej stronie w krajobraz wbija się  biało-czerwony maszt. Po chwili jesteśmy w Błądzimiu.  Rzut oka na prawo pozwala nam dostrzec duży dom kolejowy i stojący za nim dworzec o kamiennej podmurówce. Pomieszczenie dyżurnego ruchu wydaje się być nieczynne, ale drzwi do kasy biletowej i poczekalni są życzliwie otwarte. Tam znajduje się także rampa,  wyłożona betonowymi płytami  i tartak.  Tu kończy się las, który umilał nam czas i zaokienne widoki. Od teraz  (od siedemdziesiątego czwartego kilometra do Stronna) towarzyszyć nam będzie archetypiczna ojczyzna Polan.

            Ze stacji w dal odprowadza nas nieużywany tor z lewej strony. Za oknami po prawej – jako się rzekło –  ciągną się pola. Pod lasem w samotnie stojącym domu czuwa gospodarz.  Ruiny przystanku Lipienica mijamy (na szczęście – bo coś nam by tu pękło: albo serce, albo oczy) bez zatrzymywania się. To był kiedyś siedemdziesiąty siódmy  szlaku. Nad nami przesuwa się wiadukt linii Świecie – Złotów.  Oczywiście z obydwu stron mamy bezkresne pola.  Kolejny wiadukt, dom z oborą z lewej,  szosa.

            Grupy domów z prawej i lewej zwiastują dużą wieś. To Świekatowo,  już osiemdziesiąty pierwszy kilometr jazdy. Z infrastruktury kolejowej pozostały w tym miejscu tylko dwie nieczynne, piętrowe nastawnie (no i jeszcze tablica z nazwą przystanku na peronie). W pociągu zrobiło się tłoczno, bo rolniczy lud w niedzielny wieczór wyrusza w świat. Pojawił się na pokładzie między innymi kolejarz w rogatywce, rzadko widywanym obecnie służbowym nakryciu głowy. Sam świat o wsi  i stacji w Świekatowie wie tyle, że w 2 września 1939 roku miała tu miejsce krwawa bitwa polskich oddziałów z Wehrmachtem, kiedy to na południe próbowały przebijać się pułki 9. i 27. dywizji piechoty. Być może to w trakcie walk zniszczeniu uległ budynek dworca? Chociaż nie ma pewności, by kiedykolwiek istniał, skoro przystanek okalają wspomniane nastawnie.

            Rozmyślając, toczymy się dalej, patrząc na konie, brykające przy płocie oddzielającym je od toru. Wśród  pól rozsiadły się jak kwoki gospodarstwa.  Po czterech minutach minęliśmy polny przystanek Lubania Lipiny. W rozkładach z lat 80. XX wieku jeszcze go nie było. A dziś, latem, oferuje widok na pola ozdobione tłumem maków.  

            Za to odwieczna wydaje się być wieża  stacji Serock, pilnująca osiemdziesiątego siódmego kilometra szlaku z  Kościerzyny. Jest potężna, z masywną, heksagonalną głowicą i dumnie pręży się na tle reszty zabudowy. Dworzec również jest fotogeniczny. Perony oddziela od niego ładny, foremnie przystrzyżony liściasty żywopłot. Kolejowe domy mieszkalne z lat trzydziestych XX wieku i budynek, wyglądający jak zakładowa świetlica,  przyciągają zaś wzrok po lewej. Wieś zostawiamy tam właśnie. Pola mamy tym razem nieco poniżej poziomu torów. Możemy dzięki temu podziwiać zachowane wzdłuż szlaku drewniane słupy telefoniczne, pachnące w słońcu klasycznie (to znaczy – keramzytem).

            Pora na następną odsłonę. Iglica kościoła z lewej strony pociągu, tamże umiejscowiony budynek  oraz przejazd oznaczają przystanek Wudzyn. Dziewięćdziesiąty drugi kilometr trasy nie ma już żadnego dworca. W tej roli występował niegdyś parterowy domek z wewnętrzną kasą i niewielką poczekalnią. Ruszając przed siebie  po lewej widzimy także charakterystyczny dla tych terenów (zapewne pierwotnie ewangelicki) kościół, który dostrzegliśmy wcześniej i starą szkołę,  plac budowy  oraz  dom kolejowy, niewątpliwie postawiony przed osiemdziesięciu laty.  

         Turkocząc kołami powoli mijamy domy starych i nowych gospodarstw i nowe. Grupa kolejarzy jadącyh do pracy powiększyła się do kilku osób. Wszyscy pławimy się  w słońcu. A za oknem jak gdyby nigdy nic pojawia się obiekt obłożony zużytymi oponami i tak, mijając nieczynną nastawnię, wjeżdżamy do Stronna. Dołożyliśmy kolejne cztery kilometry. Wygląda na to, że połowę, tę zamkniętą, okazałego tutejszego dworca przejęli w symboliczne posiadanie kibice bydgoskiego Zawiszy. Patrząc w lewo widzimy, że poczekalnia i kasa są zdewastowane, tylko zamieszkane piętro sprawia lepsze wrażenie. Kilka rodzin kolejarskich zajmuje też pobliski dom, pochodzący z początków magistrali węglowej. Wyjeżdżając ze Stronna pozdrawiamy stado krów i ponownie wjeżdżamy w południową część Borów Tucholskich. W lesie stopniowo zbliża się spotkanie naszej magistrali  i pierwotnego odcinka trasy Ostbahnu, łączącego Bydgoszcz z Tczewem.

            Między drzewami przemknęliśmy pod betonowym wiaduktem dawnej wąskotorówki (jej historię opisał Michał Jankowski w książce „Mała kolejka”, wspomina o niej również przedwojenna mieszkanka Koronowa Luise Goldt). Przeprawiamy się na drugi brzeg niezbyt szerokiej rzeczki Kotomierzanki. Wjeżdżamy w wyższy las, w którym korony drzew płyną w słońcu. Przez chwilę towarzyszy nam widok ogromnego zrębu. Przejeżdżamy nad dopływem dopiero co mijanej rzeki, nad nami przesuwa się betonowy wiadukt szosy do Koronowa i dotykamy torów biegnących nam na spotkanie z Laskowic, pojawiających się od lewej. Dumnie prężą się w słońcu słupy trakcji elektrycznej, której nasza linia jest pozbawiona. Wjeżdżamy więc do Maksymilianowa. Tutaj, na sto czwartym kilometrze, po raz ostatni przed stacją docelową zatrzymuje się nasz szynobus. Po lewej stronie widzimy wielką i czynną nastawnię, plątaninę torów oraz duże osiedle kolejowych domów, bo tutejsza stacja pełni ważną rolę w ruchu towarowym. Spotykają się tutaj pociągi z Nowej Wsi Wielkiej i Bydgoszczy Głównej, by pobiec w stronę portów nad Zatoką Gdańską albo dołączyć do transportów zmierzających na północ magistralą węglową. My zaś chwytamy w obiektyw tutejszy dworzec – dwukondygnacyjny, z czteropołaciowym dachem, łączący modernizm ze stylem dworkowym. Naszą uwagę przyciąga także charakterystyczny kwadratowy zegar peronowy oraz (również znajdujące się po prawej stronie) domy mieszkalne wzdłuż ciągnącej się brzegiem stacji ulicy Dworcowej. Nie pominiemy sznurów wagonów towarowych, stojących cierpliwie na bocznych torach. Co bystrzejsi zauważą stojący na skraju lasu budynek mieszkalny (ładny, ceglany) dawnej linii wąskotorowej. Zastanawia nas tylko wielki, ceglany obiekt, który zauważamy na wyjeździe ze stacji – może to część sekcji elektrotrakcyjnej?

            Dalej toczymy się spokojnie przez las, mijając bez zatrzymywania się przystanek Rynkowo (sto dziewiąty kilometr) z jego kameralnym peronem, obrośniętym winoroślą i pod czujnym okiem tutejszej dyżurnej ruchu. Niegdyś ta stacyjka w wypoczynkowej miejscowości była bardzo modna, ze względu na renomowaną jadłodajnię „Waldrestaurant”, sąsiadującą z  kolejką wąskotorową. Niestety tenże urokliwy peron  i posterunek odstępowy, znajdujące się przy krawędzi lasu liściastego, zlikwidowano sześć lat po naszym przejeździe. Zapamiętajmy więc cztery ukwiecone okna służbowe, tak jak zapewne pamiętają je dawni mieszkańcy tutejszej bursy bydgoskiego technikum kolejowego.

            Nie zatrzymamy się również na przystanku Rynkowo Wiadukt (dwa kilometry dalej), stanowiącym przede wszystkim punkt przesiadkowy dla pracowników tutejszych zakładów naprawy taboru kolejowego. Nie zatrzymujemy się, ale za to możemy z wysokości nasypu patrzeć na tory i semafory, odchodzące łukiem w lewo w stronę stacji Bydgoszcz Wschód.

            W krajobrazie widoczne są już bloki miasta, sięgające aż do granic państwa umarłych. Jedziemy coraz wolniej wzdłuż długiej rampy, przyglądamy się wiaduktowi i stalowej kładce, która zagrała w filmie Aleksandra Ścibora-Rylskiego „Sąsiedzi”,  i oto wynurzamy się z lasu na stacji Bydgoszcz Główna. Mamy za sobą sto trzynaście kilometrów, a przed sobą jutrzejszy etap podróży. Przed udaniem się na wieczorny spoczynek (pociąg być może znajdzie sobie miejsce w tutejszym „okrąglaku”) idziemy jeszcze na przydworcowy plac, aby uwiecznić po raz kolejny bryłę dworca prowadzącego do miasta. Oczywiście szkoda, że nie przetrwał w pierwotnym, modernistycznym  kształcie z namiotowym dachem. Współcześnie nie jest zbyt piękny, choć, gdy powstawał w 1968 roku, był uważany za nowoczesny. Jest jednak obiektem sentymentalnym, bo przez wiele lat wyprawiał bydgoszczan w podróż. Wiedząc, że nic nie jest nam dane raz na zawsze, wykonujemy kilka zdjęć. No i podsumowując dzisiejszą wyprawę, cieszymy się, bo wykorzystaliśmy możliwość, jaką dawały historyczne rozkłady jazdy pociągów. Z Kościerzyny do Bydgoszczy można było wyprawić się tylko cztery razy dziennie. Poszło nam nieźle. Możemy więc zamknąć oczy. Na chwilę.

            Gdy otworzymy je następnego dnia, nie będziemy mieli problemu z odnalezieniem drogi powrotnej. Ktoś bowiem wpadł na pomysł, aby na wirtualnym szlaku magistrali postawić jej pomnik z piaskowych wieżowców, których tworzywem będzie wydobyta na tym odcinku ziemia. Całość tworzy więc aż 65 dziesięciopiętrowych i czteroklatkowych „superjednostek”. Resztę materiału budowlanego rozdana zostanie zasłużonym pracownikom linii. W razie niepowodzenia projektu pozyskana ziemia zostanie przekazana państwu egipskiemu jako ewentualne (dwie) kopie piramidy Cheopsa, gdyby oryginał został starty przez sandały podróżników.

            W poniedziałek 28 czerwca ruszamy zatem do Kościerzyny przez Chojnice i Czersk, mając zamiar odwiedzić aż osiem stacji węzłowych (kto ciekaw, jakich, niech spojrzy na kolejową mapę. Przed jazdą jedna uwaga: nie kupując biletu w kasie, odruchowo podszedłem do miejsca, w którym zaczynał się tunel prowadzący na perony. Zamierzałem tutaj chyba kupić bilet peronowy, uprawniający do oglądania kolejowego widowiska. Poniewczasie przypomniałem sobie, że automaty biletowe, pamiętające epokę sprzed I wojny światowej, ostatni raz w Bydgoszczy funkcjonowały w czasie stanu wojennego, gdy kolej gorączkowo szukała jakichś oszczędności. Nie zostały mi żadne pamiątki, bo wykupiony bilet należało wrzucić do specjalnego pojemnika. Tak, nie pomyliliście się – na tym też polegały oszczędności na kolei.

            W końcu jedziemy. Kilka pierwszych zdjęć robimy między Rynkowem a Maksymilianowem, gdy pociąg w letni dzień śpiewa radośnie „Uuauuuauuua!”. Przychodzi też czas na  skręt na północny zachód w Maksymilianowie. Potem na zdjęciach pojawią się dolina Kotomierzanki i malowniczy  brzeg lasu przed Stronnem.  Na stacji w Stronnie czeka nas spotkanie z pociągiem jadącym w przeciwnym kierunku.  Przemknie nad nami wielkie stado spłoszonych wróbli, miniemy też przystanek Lubania Lipiny w szczerym polu.  Zarejestrujemy w pamięci drogę polną tamże, wiadukt i nasyp linii do Złotowa oraz stojącą na straży borów stację Błądzim. Pozdrowimy okoliczne bory i  kolejarskie domy Wierzchucina.

            Następnie oddamy się wypatrywaniu  pięknego kościoła w Cekcynie, bo to urokliwy element krajobrazu. Czekać na nas będzie też Brda przed Tucholą, niewielki most i teren nazywany „małpim gajem”. Nie omieszkamy ucałować peronu na stacji w Tucholi. Mijając szlak do Koronowa oglądać będziemy średniowieczny widok miasta od strony zabagnionej doliny rzeczki Kicz. Ale nie powinniśmy zbyt długo patrzeć wstecz, bo przecież warte uwagi są również krajobrazy Kosznajderii, reprezentowanej chociażby przez  stację w Żalnie i okoliczne widoki. Odwiedzimy niespiesznie Silno i charakterystyczny nasyp koło Racławek.   Więcej czasu spędzimy na stacji Chojnice, ścigając się z kolejowymi wróblami i jerzykami krążącymi nad dworcem. Mamy na to aż godzinę.

            Następnie ujrzymy pełne pamięci Krojanty, spokojnie płynącą Brdę i jej kanał w Rytlu, zazdroszcząc przez chwilę kąpiącym się w ich wodach. Patrząc na resztki wiaduktów przed Gutowcem przypomnimy sobie wyczyny radzieckich „bojców” tuż po II wojnie światowej i tam też zobaczymy wielką wydmę obok toru. Za linią pobliskich drzew widzieć zaś będziemy antropogeniczny  krajobraz Czerskich Łąk, które powstały w dobie romantyzmu. Ale nie dla pięknego widoku i miłosnych uniesień, lecz dla pragmatycznych celów – zmniejszenia bezrobocia w okolicy  i zapewnienia paszy dla pruskich wojskowych koni. Ciekawie o historii tych terenów piszą między innymi Jerzy Affeltowicz („Gdy napisy w kamieniu porosną mchem”) i Filip Springer („Mein Gott, jak pięknie!”). We wspomnieniach ówczesnych mieszają się radość z powodu zyskania porządnej płacy przy robotach publicznych (zamiast uprawiania biednych pól na piaszczystych glebach, kradzieży drewna z lasu, poszukiwania bursztynu) z goryczą wygnania (kilkadziesiąt polskich rodzin straciło swoje gospodarstwa, zalane przez wzbierającą wodę) i świadomością rabunkowej gospodarki leśnej, prowadzonej przez pruski rząd oraz pamięć o dziejach XIX-wiecznych wojen i uchodzących tędy na Zachód powstańcach listopadowych. Współczesnym turystom teren ten kojarzy się zapewne ze słynnym akweduktem w Fojutowie.

         No i wreszcie docieramy do Czerska.  Stąd po przesiadce (musimy czekać dziewięćdziesiąt minut, ale przynajmniej mamy czas, by podejść do zabytkowych semaforów kształtowych) wyruszymy w stronę Karsina. Podróżować będziemy fragmentem szlaku nr 215 Bąk – Czersk – Laskowice Pomorskie, w całości liczącego siedemdziesiąt osiem kilometrów. Ruszamy o 1420. Kiedyś przemieszczalibyśmy się albo w wagonie piętrowym, albo typu „bonanza”, ciągniętym przez charakterystyczną dla pomorskich szlaków ciemnozieloną „stonkę”. Dla nas podjedzie szynobus w barwach województwa kujawsko-pomorskiego. Okaże się też wkrótce, czy kolejarze z czerskiego węzła zachowali przynajmniej jeden element tradycji – czy kierownik pociągu paradować będzie w rogatywce?

            Ruszamy w ostatni etap podróży. Z prawej mijamy nastawnię, po czym odbijamy w prawo. Z obydwu stron  mamy grupki domów, następnie mkniemy przez las (rzadki i niski) pojedynczym torem. Wieś z prawej to Malachin bodajże. Po lewej rejestrujemy rozległą łąkę. Za polnym przejazdem mijamy od prawej wieś. Przecinamy szosę Łubna – Cegielnia i zanurzamy się w las.  Wieś na polanie nazywa się Mokre. Mkniemy na lewo, pojawia się szosa, świeży bór i w tym lesie przecinamy kanał Niechwaszczy, a po chwili samą rzekę i znajdującą się za nią łąkę. Las to znowu sucha sośnina.

            Bierzemy ostry  zakręt, tym razem w prawo, co pozwala nam zobaczyć po lewej szosę i fabrykę na przedpolu miejscowości. To Karsin, położony czternaście kilometrów od Czerska. Oglądamy przez chwilę dworzec, otynkowany na szaro, przykryty czerwoną dachówką, przed którym, niczym wykrzyknik sterczy betonowy słup latarni. Poza nim widzimy tu domy w budowie i gminne boisko piłkarskie.  

            Za stacją znowu przychodzą do nas pola i łąki, tam odchodzi też szosa. W lesie z prawej mamy przejazd, a za nim pojawia się roślinność terenów podmokłych. Mosty na Wdzie (i po chwili na jej kanale) oznaczają, że jesteśmy w pobliżu rezerwatu w Miedznie i Odrach. Pozdrawiamy więc duchy Gotów.  Później mamy piach przejazdu, leśną uprawę z prawej, młodnik, karłowate sosenki, rzadki las.  Długo jedziemy przez sośninę. Aż wreszcie z prawej pojawia się tor – tu spotykamy szlak z Łęga Południowego. Robimy zakręt w lewo, mijamy kolejowe domy i oto przed nami stacja Bąk (kolejne dwadzieścia dwa kilometry za nami).  Wita nas dziwny, ale znajomy przecież dźwięk samolotu – bo niedaleko w linii prostej na zachód położone jest lotnisko w Borsku, obecnie już opuszczone.  Ale naszą uwagę bardziej przyciąga jednak dobrze zachowana infrastruktura stacyjna. I wyliczamy: semafory kształtowe – są;nastawnia dysponująca – jest; zegar stacyjny – jest; poczekalnia w budynku dworca – jest!

            Naoglądawszy się, ruszamy dalej. Zaliczamy kolejny leśny przejazd, myśliwską ambonę, jeszcze jeden przejazd, nieco wyższy niż przed chwilą las. Mijamy nastawnię „Wdzydze”, grupy domków letniskowych, wiatę w Olpuchu (trzydziesty kilometr). Przyspieszamy nieco i galopujemy przez las. Z lewej pozostawimy Olpuch Wdzydze, a  z prawej jeziorko. Łukiem w prawo pomkniemy przez wieś Podleś (trzydziesty ósmy kilometr  jazdy od Czerska). Ujrzymy łąkę, drogę pod drzewami i nowoczesne domy wiejskie,  a następnie dwukrotnie dolinę Wierzycy, płynącej po prawej.  Z lewej przesuną się nam przed oczyma jezioro i żwirownia, tam też pojawią się w oddali pierwsze domy miasta. Zobaczymy jeszcze, jak po prawej usycha powoli, tęskniąc za pociągami, nieużywany tor do Nowego Barkoczyna. Po drugiej stronie widoczne będą nastawnia i rzędy starych wagonów towarowych. Gdy z prawej widać już będzie zabytkowe lokomotywy i wagony, oznacza to że kończymy podróż w Kościerzynie,  czterdzieści trzy kilometry od stacji Czersk. I oto koniec tej historii, możliwej w dużej mierze dzięki ludzkiej życzliwości.  

            A propos historii – czy wiecie, że na początku 1919 roku w na kościerskim dworcu działała OWP? Nie ta z Bliskiego Wschodu, nie Organizacja Wyzwolenia Palestyny – była to Organizacja Wojskowa Pomorza, która przygotowywała wybuch powstania, mającego wesprzeć Wielkopolan. W styczniu wspomnianego roku członkowie OWP rozbroili przejeżdżających przez stację niemieckich żołnierzy i ukryli karabiny, oczekując na hasło do walki. Kilku Kaszubów z bronią podobno przedarło się do Wielkopolski, by dołączyć do wojsk powstańczych.

            Ad usum Deplphini. No i dodatek ten pozwala spleść historie: małą z tą wielką oraz domknąć kolejową pętlę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *