Dalsze szlaki. Czechy, czyli jak nacieszyć się krajobrazem

  • by

Trwa wojna w Ukrainie, od lutego historia Europy się zmieniła.  Postanowiliśmy jednak dać sobie chwilę wytchnienia w tych ciężkich czasach. Kilkukrotnie przejeżdżaliśmy już przez Czechy tranzytem,  teraz uczyniliśmy je wreszcie zasadniczym celem wyprawy pociągiem poza granice kraju. Najpierw sięgnęliśmy po mapę i wynotowaliśmy kolejowe przejścia graniczne między Polską a Republiką Czeską, zaczynając od wschodu, czyli najbardziej prawdopodobnej trasy: Zebrzydowice, Chałupki (przejazd przez Górny Śląsk), Głuchołazy (przez Nysę), Międzylesie (przez Kłodzko), Mieroszów (przez Wałbrzych), Lubawka (przez Kamienną Górę), Szklarska Poręba Jakuszyce (przez Jelenią Górę), Zawidów (przez Zgorzelec). Okazało się, że z perspektywy Pomorza po przesiadce w Katowicach najdogodniejsza będzie podróż przez Chałupki.

            Wskakujemy więc 26 lipca 2022 roku w Pendolino EIP 5402 (niestety Intercity tak chyba układa rozkłady jazdy, by inne pociągi pospieszne i ekspresowe nie miały w strefie przygranicznej dogodnego skomunikowania), by w drodze do Katowic wielokrotnie oglądać animację z nosorożcem Rogatkiem: „Pojedziemy siedząc grzecznie, podróż minie nam bezpiecznie”. Siedząc? Przez prawie  sześćset kilometrów? Nie ze mną te numery, Brunner! Podróż kolejowa bez chodzenia po pociągu i robienia zdjęć oraz notatek byłaby straconym czasem.Zwłaszcza że za Działdowem znika mój ulubiony pomorsko-pruski krajobraz kulturowy i zaczynam odczuwać jakiś dziwny niepokój, niczym tracący moce  Anteusz duszony przez Heraklesa. Przypominam sobie jednak uniwersalną prawdę sieciową: każdy rozkładowy pociąg kiedyś wraca do stacji macierzystej. Kolejowy los przyprowadzi mnie z powrotem. Mimo to z pewną zazdrością patrzę na zwiniętą w kłębek i śpiącą pasażerkę w rzędzie obok. Widzę jednak, że i ona zachowuje czujność, bo wysunęła na zewnątrz długie paznokcie, najwyraźniej pełniące nie tylko funkcje estetyczne, ale też obronne. Dobra nasza, nie jesteśmy więc paranoikami!

            Dojeżdżamy do Warszawy, deszcz już nie pada (choć po kilku dniach upałów sięgających 37 stopni względny chłód to nawet przyjemna pogoda), i gdy stajemy w podziemnych bunkrach stacji centralnej, mamy już czterdzieści minut opóźnienia. Demon ruchu zachęca nas do wędrowania po pociągu i w pewnym momencie nawiązujemy rozmowę z miłą panią, pracującą w Warsie.

            O tej pracy krążą legendy, rozpowszechniane przez reporterów. Że trwa minimum dwanaście – trzynaście godzin na dobę, bez żadnych przerw. Że dobrze byłoby mieć trzy pary rąk jak hinduski bóg, aby obsłużyć jednocześnie kilkoro spieszących się i nerwowych klientów. Że trzeba nauczyć się spać na komendę, jak w powieści o Szwejku. Że należy zapomnieć o jakiejkolwiek prywatności. Że trzeba sobie w mózgu zainstalować kilka aplikacji: „Spokój, tylko spokój”, „Przepisy kulinarne”, „Sztuczna świeżość umysłu”. Że miłości do kolei zdecydowanie nie należy utożsamiać z pracą. Trzeba umieć wytrwać w jednym ubraniu dwie – trzy doby. Poza tym musisz wiedzieć, że prawo do pracy – masz, tylko niezgodne z kodeksem, ale prawa do wypoczynku – nie masz, benefitów też nie, bo to franczyza. Życia poza pociągiem mieć nie powinieneś. Potrzebne ci będą też żelazne zdrowie i tytanowy  kręgosłup, bo kilogramy mięsa, puszek, butelek wjeżdżają na pokład na twoim garbie. W tym wypadku praca na kolei daleka jest od romantycznych marzeń.

            Ale sympatyczna dziewczyna, pracująca w Warsie naszego ekspresu, jednak nie narzeka. Opowiada,  że pracuje w systemie dwa dni na dwa dni: dwa razy po dwanaście godzin pracy i dwa dni wolne. W dzień roboczy jedzie z Gdyni do Sosnowca, wraca do Warszawy, tutaj mają noclegownię dla drużyn konduktorskich, ale: „O tym się raczej nie mówi, bo standardy nie są za wysokie”.  Twierdzi też, że nadal lubi jeździć pociągami i zachęca, aby zrobić jej i chłopakowi (także pracownikowi Warsu) zdjęcie. Oczywiście. I tak mija nam czas na Centralnej Magistrali Kolejowej.

            Intercity postanawia nas wyposażyć na dalszą drogę w cenną wiedzę i informuje za pomocą wyświetlaczy, że jazda koleją skraca czas podróży pociągiem… Nie, zaraz, to nie ten film, choć obecnie często ma się wrażenie, że PKP to grupa rekonstrukcyjna PRL-u: „Podróż pociągiem to emisja trzykrotnie niższej dawki CO2  niż w transporcie lądowym i osiem razy mniejsza niż w ruchu lotniczym”. No i ładnie. Ale do Katowic nie jechałbym jednak przez Warszawę, a spod mojego domu nie latają samoloty do Pragi. Nic to, cieszmy się chwilą.           W ramach owego carpe  diem  oglądamy brutalistyczny dworzec katowicki, którego patronem (o czym czytamy na stosownej tablicy) jest Konstanty Wolny. Mamy tu nieco ponad godzinę, by przesiąść się  o 1614 do pociągu IC 112 ”Silesia”, który przyjeżdża z Warszawy Wschodniej i punktualnie staje na peronie pierwszym (i torze dziewiątym).  Skład jest czeski, co oznacza wygodne fotele i ergonomicznie zaprojektowane rozkładane stoliki między nimi. I jedziemy, przez Tychy i Rybnik oczywiście, mijając liściaste lasy,  hałdy, dymiące kominy, przemysłowe bocznice, no i kopalnie. Takie jak Kopalnia Węgla Kamiennego Dębieńsko, funkcjonująca od 1853 do 2000 roku. Jej właścicielem był przez kilka lat m.in. Gustaw Simon, kasjer Kolei Górnośląskiej (kto ma w głowie olej, ten idzie na kolej), a później także dziedziczka baśniowej fortuny Karola Goduli – Joanna Schaffgotsch (niezwykłą  historię życia magnata przemysłowego i jego adoptowanej córki wykorzystał Maciej Siembieda w powieści „Kołysanka”). Być może nieczynny już zakład widnieje na czarnej liście firm, które przyczyniły się do tegorocznej katastrofy ekologicznej na Odrze, choć w Internecie podaje się, że wypompowywana z wyrobisk dołowych woda ma II klasę czystości.

            Przed  Wodzisławiem Śląskim z niepokojem patrzymy na zachód, bo tam pod niebo wzbija się potężny słup czarnego dymu. Wiemy, że na pograniczu czesko-niemieckim (w Kraju Usteckim) od kilku dni płonie las i chyba właśnie widzimy znak  lokalnej apokalipsy, coraz częstszej w rozgrzewającej się latem Europie.   

            Wjeżdżamy w góry, przecinamy graniczną Odrę i na dłużej stajemy  przy opuszczonym, wielkim dworcu z cegły, w którym kiedyś, na stacji w Chałupkach, odbywała się kontrola graniczna.  Oprócz nas czeka tu sporo  składów towarowych, w tym chińskie kontenery.  Na peronie pierwszym zameldował się opóźniony TLK z Krakowa do Pragi, który odjechał tak szybko, że nie zdążyliśmy mu nawet pomachać. A my stoimy i łapiemy opóźnienie; później przetoczą nas na peron pierwszy, byśmy sobie postali i tam. Obserwują to leniwie panowie pijący piwo pod dworcem, którzy najwyraźniej nigdzie się nie spieszą i spokojnie komentują rzeczywistość kolejową, taką, jaka jest.

            Wreszcie udaje się nam przekroczyć granicę. Pierwszą czeską stacją będzie wówczas oczywiście Bohumin. Polski synonim tej nazwy to, według nas, „Oczekiwanie”. Wielką literą, bo trzeba się przygotować na kolejny długi postój. Tutaj następuje zmiana drużyn konduktorskich i czoła pociągu. City Elefant przywiózł także rowerzystów i natychmiast dwoje kolarzy urządza sobie na peronie wyścig z pociągiem, a otyły strażnik kolejowy z wiadomych względów nikogo nie zamierza zatrzymywać. Oczekiwanie dało się nam tutaj we znaki zwłaszcza podczas powrotu. Piękna spalinówka przetaczała nas po torach i peronach.  W tle mieliśmy  zabytkowe budynki,  dwie lokomotywownie i  żuraw wodny. Nad nami rytmicznie przelatywała metalowa kładka nad torami – w czasie podróży powrotnej obejrzeliśmy ją cztery razy, bo najpierw odłączono lokomotywę, która przyjechała z Pragi, później odciągnięto nas na bocznicę, następnie wtoczono na peron pierwszy; tu rozszczepiono skład, wyciągnięto nas ponownie na bocznicę; powoli wtoczono na peron drugi, podczepiono lokomotywę dalekobieżną Intercity, a na deser włączono w wagonach klimatyzację, po trzydziestu minutach ukropu, wreszcie!

            Dalej będą: Ostrava hl.n., Ostrava-Svinow, Hranice na Morave , Olomouc hl. n., Zabřeh na Morave , Česka Třebova, Chocen , Pardubice hl. n., Kolin , Praha-Liben, Praha hl. n. Wyjazd z Bohumina miał być o 1743, ale ruszyliśmy dopiero o 1841;  przetaczamy się więc po zmianie czoła na czeską stronę stacji, mijając wieżę wodną. W pociągu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaraz za granicą pojawił się w toalecie papier. Poza tym widzimy inny detal nieobecny w Polsce: niebieskie wagony pocztowe, długimi składami lub pojedynczo stojące na bocznicach. Minęliśmy także dużą tablicę informującą  o renowacji zabytkowego dworca w Bohuminie – reszta czeskich obiektów tego typu raczej pozbawiona jest jakiekolwiek uroku, to klocki z lat 60. lub 70. XX wieku, w stylu dojrzałego Gustava Husaka. Komunizm pozostawił też inną spuściznę – las kominów przemysłowych. Nic dziwnego, że podczas jazdy pociągiem zauważymy je praktycznie wszędzie. Chociaż trzeba pamiętać, że Czechy już w okresie międzywojennym były krajem uprzemysłowionym. Ale nie myślimy już intensywnie o wyziewach z czeskich kominów, bo, jakkolwiek większość  pasażerów siedzi z nosami w smartfonach, to młoda kobieta beztrosko wyciąga z torebki (!) szklane naczynie lub słoiki (są także w Czechach!) i zajada mocno pachnące kotlety. Zapach zniknie długo po tym, gdy pociąg przeciągnie swój grzbiet o dwa trapezowate garby stalowych mostów nad mętną Odrą.

            Jednak dyskomfort ulatnia się szybko, bo zauważamy, że jedziemy kotliną przez pola, a na horyzontach po obu stronach rysują się góry. Te z lewej to Beskid Morawsko-Śląski, a po prawej – Jaworniki. Ponownie przeżywamy zaskoczenie: nikt z pasażerów nie zwraca na to uwagi. Może jeżdżą tędy codziennie i nie porusza ich rutynowy widok? Gdy góry podchodzą bliżej, tubylcy wciąż są obojętni na ich niemal namacalny dotyk, bo  ciekawsze są dla nich ekrany smartfonów. Światowa norma, znaczy. Nam do pełni szczęścia brakuje lasów, bo drzewa pojawiają się wokół tylko w postaci wąskiego pasa po obu stronach torów.

            Mijamy stylową zabudowę stacji Lipnik nad Becvou i obserwujemy płynącą w pobliżu rzekę Morawę, która będzie nas cieszyć aż do Pardubic. Tymczasem w  Ołomuńcu wita nas fantazyjny wieżowiec, na widok którego rodzinka młodej kobiety zabiera się za robienie słitfoci na Instastories. A gdy my, wzorem wojaka Szwejka, nuciliśmy po cichu wojskową piosenkę o fiszplacu w Ołomuńcu, pojawił się operator wózka barowego. Załatwiliśmy, co tam mieliśmy z nim do załatwienia, i poszedł w stronę grupy Afgańczyków. Nie wiem, czy dostali się tutaj przez walczącą Ukrainę, czy inną drogą, ale wiem, że podróż kolejową mieszkańcy innych kontynentów przeżywają inaczej i wystarczy zaprosić małą ich grupkę, by pociąg natychmiast opuścił Europę. Dla nich każda podróż pociągiem to wyprawa, a spotkanie się z innymi ludźmi to niepowtarzalna szansa na rozmowę i znajomość; a może dla nich tylko wspólne przeżywanie drogi  jest coś warte? W naszej kulturze jest odmiennie: mamy  wagony ciszy, skupienie na sobie i dosyć powszechną niechęć do głośno zachowujących się osób. Ale w przestrzeni kolejowej te dwa światy na szczęście jakoś się nie zderzają, raczej koegzystują bez większych zgrzytów. Jedyny problem, jaki miał kelner z wózkiem, polegał na przeliczeniu wymiany pieniędzy (czeskie korony kontra afgani wspomagane przez eurocenty). Ale przecież nie takie krzywizny Ziemi potrafi wyprostować personel kolejowy! Przy czym nowoczesność w tych działaniach harmonijnie łączy się z tradycjonalizmem. Czeski system rezerwacji miejscówek polega bowiem na tym, że w ramki z numerem miejsca wsuwa się prostokątną karteczkę z nazwami stacji początkowej i docelowej. U nas tego typu informację można na ogół wyczytać z wyświetlacza. Warto jednak pamiętać o dwóch zasadach: w Polsce internetowy system zaczyna przydzielanie miejsc od wagonu numer cztery. Z kolei w Czechach miejsce należy zająć w ciągu kwadransa od ruszenia pociągu ze stacji, na której wsiadaliśmy, inaczej traktowane jest jako wolne.   Wjeżdżamy w pasmo górskie, co oznacza przeprawę przez tunele. W czwartym z nich wyraźnie odczuwamy zmianę ciśnienia w uszach. W pejzażu również zaszła zmiana: góry jakby się spłaszczyły. Jedziemy nad zakosami płynącej przez nie rzeki i widzimy, jak zachodzące słońce bawi się między zboczami. Pogodny nastrój udziela się także nam i gramy w „kamień, papier, nożyce”, w okręty i inne ludos pro populo. To kolejny dowód, że życie (w podróży) bez smartfona jest możliwe. I tak się w gry owe zaangażowaliśmy, że prawie umknęła nam rzeka Orlica. A byłaby to szkoda niepowetowana, bo rzeka ta natychmiast zaczęła czarować podróżnych: raz za oknem mieliśmy widoki alpejskie (np. w Usti), raz weneckie, gdy Orlica płynęła spokojnie między domami dotykającymi wody, następnie kanadyjskie (wszechobecne świerki na zboczach, niemal schodzące w nurt), niekiedy amazońskie rozlewiska i odnogi, łąki pływające w ciepłych falach, a jeszcze innym razem – wilgotne, skaliste zbocza, których osuwający się ciężar z trudem podtrzymywały specjalne metalowe siatki. Prawdziwy kalejdoskop pięknych obrazów. Pocztówkowe wręcz kompozycje. Na tym odcinku pociąg chyba trochę bardziej się kołysał, bo wielu pasażerów żywiołowo reagowało na widoki, ciesząc się, klaszcząc i podskakując jak dzieci. A może tylko mi się tak wydawało? Na pewno jednak Orlica zabawiała nas długo, bo co najmniej pięciokrotnie przejeżdżaliśmy przez jej meandrujący nurt.

            Tym, którzy gustują raczej w technice niż w naturze, bardzo podobały się słynne czeskie „motoraki”, czyli spalinowe zestawy trakcyjne, kursujące na bocznych liniach, niknących gdzieś w górskich dolinach i między polami. To przecież sympatyczne świadectwo humanizacji kolei, która swoją sieć i rozkłady jazdy dostosowuje nie tylko do wymagań ekonomii, ale też bierze pod uwagę potrzeby ludzi, żyjących na prowincji. Można by rzec, że dawną pruską politykę „bocznica dla każdego zakładu”, współcześni Czesi zmienili na zasadę „pociąg do każdej wioski”. I dlatego wypatrywaliśmy owych „motoraków” na każdej stacji.  I były tam: manewrujące, oczekujące, przyjeżdżające, wpatrzone w świetlne semafory, śpiące w unieruchomieniu, ruszające z peronu w sobie tylko wiadomą stronę.

            Przed stacją końcową pociąg zanurzył się w tunelu, z którego wypłynął na poziomie dachów okolicznych kamienic. W Pradze była już noc, więc miasto dało nam pokaz świateł i neonów. Wyszliśmy z wagonu prosto w gwarny, kolorowy tłum, spoglądając w lekkim oszołomieniu na ozdobną kopułę dworca i próbując (bez powodzenia) usłyszeć komunikaty peronowe. Dojechaliśmy. I już wiedzieliśmy, że wkrótce zajrzymy tu znowu.

18.08.2023

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *