Jakoś tak w wyprawach na południe Słowacja nie mogła się przebić. Nie wiem, czy to syndrom dawnej Czechosłowacji, w ramach którego kraj ten zawsze lokuje się na drugim miejscu w chwili wybierania priorytetów, czy też zwyczajna ślepota. Bo przecież górzysta kraina zawsze dostarcza pięknych widoków i niezapomnianych chwil. No i to miało się sprawdzić 19 lipca 2023 roku.
Tym razem towarzyszem przygody był mój syn. Adam z uśmiechem na ustach przebył ponad dwa tysiące kilometrów i nie narzekał na wycieczkę, której program przewidywał (niemal) wyłącznie różne akcenty kolejowe: podróż szybki pociągiem z północy Polski na Górny Śląsk, przesiadkę do składu czeskiego, prowadzącego między innymi wypożyczone ze Szwajcarii wagony panoramiczne i nerwowe odliczanie minut do kolejnej przesiadki na stacji Břeclav. Nie zniechęciły go nawet miejsca siedzące, umieszczone między oknami (czyli klasyka węgierskich ekspresów), ani też jazda do Koszyc i z powrotem jako główna atrakcja wycieczki. Zaakceptował też wizytę w muzeum słowackich kolei jako podstawowy punkt w harmonogramie zwiedzania Bratysławy.
Nie grymasił nawet wtedy, kiedy trzeba było wcześnie wstawać mimo wakacji. A pociąg ze stolicy Słowacji do Koszyc wyruszał o 927. Najpierw przez chwilę podziwialiśmy uskrzydlone koło na dachu dworca, przypominając sobie nieśmiertelne nowele autora „Demona ruchu”. Kilka minut poświęciliśmy też na przyglądanie się krzątaninie w pobliżu dworca, skąd startują zarówno tramwaje (električki), autobusy i rzadko u nas spotykane trolejbusy. Raz jeszcze przyjrzeliśmy się tablicy ku czci poległych kolejarzy oraz żydowskich dzieci wywiezionych do Auschwitz (z 2017 roku), zajrzeliśmy też na pierwszy peron składów dalekobieżnych, z jego charakterystycznym zakrętem i widokiem na wielkomiejskie wieżowce. To miejsce przyciąga niczym magnes, zupełnie jakby nocami przechadzał się po nim pan Grabiński. Może dlatego wieczorami kierownik pociągu przed odjazdem daje maszyniście znak latareczką? Może to do odczynianiu uroków Smolucha służy przeszklona święta Katarzyna, która w hallu głównym dworca spogląda życzliwie ze ściany na spieszących? Rozmyślając o tym i owym zdążyliśmy jeszcze zrobić zdjęcia piętrowym pociągom regionalnym i wreszcie usiedliśmy w bezprzedziałowym wagonie ekspresu „Tatřan” przy niewielkim stoliku zamontowanym pośrodku dużego okna.
Zaraz po wyjeździe pociągu zaprezentowano nam słynne winnice, otaczające miasto. Mniejsze wrażenie na podróżnych zrobiła reszta krajobrazu, zdominowanego przez dosyć nijaką architekturę mieszkalną i przemysłową. Chwilami myśli się wtedy o tym, by przestrzec osoby cierpiące na depresję prze podróżą tą trasą, bo porzucone kombinaty rolne, beton, rdza i gruz oraz rozległe pola kukurydzy, ciągnące się aż po horyzont potrafią odebrać smak życia. Kojarzą się wyprawą z kart prozy Andrzeja Stasiuka do samego centrum prowincji (oksymoron zamierzony), które może się nazywać na przykład Babadag czy Koszyce.
No ale jedziemy. Rozglądamy się za tym, co może lepiej sycić oczy niż topolowe zarośla i rozsiane rzadko w krajobrazie białe wieże kościołów. Mamy przed sobą ponad czterysta kilometrów (dokładnie 443), więc coś trafi się na pewno. Na przykład Małe Karpaty, których cień powoli rysuje się za oknem. Zresztą buzuje w nas wciąż jeszcze stacyjna adrenalina. Słowacy bowiem (podobnie jak Czesi), aby uatrakcyjnić podróżowanie pociągami, specyficznie zarządzają czasem – informacja o peronie odjazdu pojawia się dopiero na pięć minut przed przybyciem pociągu na stację. Stąd chyba charakterystyczna nerwowość pasażerów koczujących pod tablicami przyjazdów i odjazdów.
Tymczasem w drodze rejestrujemy słowacką kolejkę lokalną (w Czechach nazywaną „motorakiem”) i dyżurnego ruchu dumnie wyprężonego na posterunku pod czerwoną czapką służbową. Na samej zaś stacji przyglądamy się wagonom wypełnionym tarcicą i zastanawiamy się, czy słowacki rząd także siedzi w kieszeni Chińczyków, tak jak całe Bałkany i spora część Śródziemno- i Międzymorza?
Wjeżdżamy w ramiona gór, ale widok nieco psują betonowe ekrany wzdłuż toru. Wokół małe domki, niczym ślimaki, pełzną ku szczytom wzgórz. Ich stonowana kolorystyka w połączeniu ze wspomnianą już bielą kościołów przyjemnie ujednolica krajobraz, jakże odmienny od polskiej prowincjonalnej szyldozy. Za chwilę, mając po lewej czesko-słowackie Białe Karpaty, spotkamy rzekę Wag (Słowacy mówią „Wah”, ale jakoś przywykłem do węgierskiej nazwy), przez ponad czterysta kilometrów płynącą ku Dunajowi. Pierwszemu z nią spotkaniu towarzyszyć będzie głośne „wow!”, bo w Trenczynie nad wodą dumnie pręży się zębata sylwetka gotyckiego zamku. Góruje on nie tylko nad rzeką, ale też nad miejskimi XIX-wiecznymi kamienicami oraz nad okolicą, bo gdy pociąg robi duży łuk w lewo po wyjeździe z tutejszej stacji, widok zamczyska długo dominuje w pejzażu. Aż chciałoby się umieć malować.
Pociąg zaś płynie pod prąd, dosłownie ocierając się o brzeg Wagu, tymczasem wzgórza rosną z każdym przejechanym kilometrem. I tak docieramy do betonowego klocka dworca. Dalej będzie ciekawie, bo przejedziemy od ziemią nowym szlakiem, który otwarto w 2021 roku. Słowackie koleje całkowicie przebudowały odcinek do stacji Považská Teplá, kładąc tory w dwóch tunelach (1801 i 1861 metrów) i na długim moście nad zalewem (1270 metrów). Gdy opuścimy drugi z tuneli, wyjeżdżamy wprost na tory stacyjne w miejscowości Považska Bystrica.
Następnie czeka na nas widok zamku stojącego nad zalewem rzeki, która niepostrzeżenie przeszła na lewą stronę toru. W krajobraz wpleciono tu także górskie drogi, asfaltowe szosy i estakady dróg szybkiego ruchu. Oprócz tego możemy podziwiać pasmo Jaworników i nowoczesność w postaci elektrowni wodnej. Nieco nas zaskoczy autostrada, brodząca niczym żuraw i przechodząca rzekę wpław, ale zanim to przemyślimy, meldujemy się na kolejnej stacji. Gdybyśmy mieli tu trochę więcej czasu, moglibyśmy się cofnąć, aby uważniej zlustrować budynek zabytkowego dworca, który minęliśmy przed chwilą albo obejrzeć witraże, prezentujące słowackie stroje ludowe w nowym budynku odprawy podróżnych. Ale nie marudzimy, bo miasto pokazuje nam długie szeregi dwupiętrowych, secesyjnych kamienic i wysyła na spotkanie z nami typowego słowackiego Honzę w zamaszystym kapeluszu, który przesiada się z lokalnej kolejki do naszego ekspresu, głośno rozważając opcję kolejnej przesiadki. Na pożegnanie zaś miasto macha nam kominami zakładów przemysłowych i przesyła widokówkę z motywem dwóch sąsiadujących mostów kolejowych na rozdzielających się szlakach.
Niepostrzeżenie mijamy niedużą miejscowość związaną z życiem Janosika, którego polska wyobraźnia masowa ukradła Słowakom, mimo że on nigdy nie postawił stopy na polskiej ziemi. Otaczają nas skaliste zbocza i rozległe pasma wzgórz porośniętych trawą. W okolicy linie kolejowej odbijającej na północ po raz kolejny przekraczamy rzekę po moście. Mając po lewej ręce widok na Beskid Orawski przejeżdżamy nad potokiem Vel’ky Kryvań. Pociąg dość sprawnie przebija pasmo górskie Małej Fatry i jedziemy między nią a Wielką Fatrą na południu. Na stacji Honza nie bez problemu („To je to?”) przesiada się do pociągu regionalnego, gdy stoimy wzdłuż wąskiego peronu między dwoma składami, mając obok lokalny pociąg osobowy. Na tym przestanku oprócz możliwości zmiany kierunku jazdy (stąd można przesiąść się na południe: albo do Bańskiej Bystrzycy, a stamtąd jadąc równolegle na wschód aż do Margecan, albo do Zvolenia) mamy też dwie nastawnie, lokomotywownię, wieżę z betonu na czterech pajęczych nogach, a nieco dalej zabytkową infrastrukturę stacyjną, akurat remontowaną.
Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, zauważyliśmy, że góry nieco się oddaliły, za to rzeka nabrała siły i płynęła szerszym korytem, pieniąc się znacznie. Być może z tego powodu grupa emerytów urządziła sobie skromny bal po drugiej stronie wagonu. I tak właśnie przybyliśmy do stacji Kral’ovany. Patrząc na zbocze po lewej stronie, zwisające nad torowiskiem skalnym masywem, przypomnieliśmy sobie niemal bliźniaczy widok ze Szklarskiej Poręby. Tutaj zaobserwowaliśmy jeszcze typowo kolejowy akcent: do odprawienia pociągu dyżurny ruchu użył klasycznego, okrągłego lizaka koloru zielonego. Rozradowani tym widokiem z marszu przystąpiliśmy do forsowania rzeki po stalowym, nitowanym moście i dalszej jazdy pomiędzy pasmami Wielkiej (na północy) i Małej Fatry (na południu). Odnotowaliśmy również fakt, że w tej okolicy do Wagu wpływa rzeka Orawa. A takie górskie rzeki, choć nie są tak barwne jak te na Bałkanach, są inspirujące, bo w wyobraźni łączą ziemię z niebem poprzez stojące nad nimi zbocza i skały.
A wyobraźnia pracuje tutaj bardzo intensywnie. Czas płynie wielokierunkowo, niczym w prozie Schulza, gdy patrzy się na hale, drogi niknące między wzniesieniami, bele siana na nadrzecznych łąkach, zakręty szosy z widokiem na skaliste góry. I wtedy, gdy uświadamiamy sobie, że właśnie przejeżdżamy przez małą ojczyznę Janosika, którego czapkę podobno przechowuje się w muzeum, zlokalizowanym w mieście Ružemberok,do którego obecnie zmierzamy.I gdy spodziewamy się skalnych szczytów wokół, bo miejscowość ulokowana jest w Dolinie Liptowskiej, pomiędzy Tatrami a Małymi Tatrami, Ružemberok pokazuje nam najpierw kilka… wieżowców. Później jednak pole widzenia wypełnia długi, błękitny dworzec, nad którym górują wzniesienia porośnięte lasami. Również trzy wieże: dwie, stylizowane, zdobiące szczyt zadaszenia nad peronem pierwszym i czworokątna wieża stacyjna po zachodniej stronie, kierują nasze spojrzenia wzwyż, ku tatrzańskim szczytom. I tak, zauroczeni górskimi klimatami, mijamy wielki tartak nad rzeką i wskakujemy między skalne obrywy.
Pasąc oczy górskimi widokami (pola, łąki, doliny, lasy na zboczach, wioski), nieco zepsutymi przez obrazy autostrady, coraz liczniejszych ośrodków wypoczynkowych i olbrzymim parkiem wodnym, powoli przygotowujemy się na kultowy moment, czyli przejazd długą groblą kolejową. Wreszcie – jest! Przez chwilę kontemplujemy malownicze widoki, ignorując jadące równolegle samochody. A i później mamy czym radować oczy, bo górski las podchodzi do samych torów i wdzięczy się wyraźnie, a to pokazując świeżą zieleń świerków, a to prezentując różowo kwitnące łąki pośród drzew. Sam teren także zachowuje się przyjaźnie: torowisko wydaje się górować nad otoczeniem i ukazuje szeroką, pełną skalistych szczytów panoramę. Pośród tylu darów natury i kultury nie chce się nawet wspominać faktów historycznych. To tutaj w 310 lat temu odbył się sąd nad Jurajem (Janosikiem) i tam zawisnął na haku „za poślednie ziobro”. Z tego obszaru we wrześniu 1939 roku słowacka Armia Polowa „Bernolak” uderzyła na Polskę, współdziałając z 14. Armią niemiecką. Ukradzione, zapomniane, wybaczone. Miasto w górach nie ma lęku wysokości: sporo tu wieżowców, śmiało wspina się ku niebu monstrualna pieczarka, czyli metalowy grzyb wieży wodnej, a blokowiska dzielnie maszerują po zboczach. Na tutejszej stacji pociąg pustoszeje. Wysiada wielu pasażerów. Co ciekawe, dominują wśród nich chyba Czesi, uwielbiający górskie wędrówki i wspinaczki. Tak przynajmniej wynika z wywiadu przeprowadzonego wewnątrz pociągu i podsłuchu zamontowanego na peronie. Nie ma jednak powodu, aby martwić się pustką, bo pobliskie góry budzą prawdziwy zachwyt. Zachwyt i grozę, bo wznoszą się ku samym chmurom. Natura po raz kolejny łączy się tu z kulturą, bo górski pejzaż tworzy takie samo wrażenie wzniosłości, jakie przed dwoma wiekami wywoływał widok cudu techniki – kolei żelaznej.
I tak właśnie, ciesząc się i bojąc zarazem, ruszamy ku najwyżej położonej stacji kolejowej Słowacji, na której zatrzymują się ekspresy. Pociąg przemieszcza się między kipiącą zielenią, lasem niemal schodzącym w dół, skałami otaczającym tory i widocznymi dalej reglami. Docieramy do stacji i widzimy umieszczony nad posterunkiem dyżurnego ruchu dumny napis „Štrba 895 m.n.m.”. Czyli pociąg osiągnął już najwyższy punkt swojej trasy. Za chwilę czujny dyżurny pomacha nam na pożegnanie, ale przedtem zobaczymy jeszcze długi budynek dworca z trójkątnymi okienkami poddasza, sporą grupę turystów idących w kierunku kolejki zębatej na Pleso (jezioro, ośrodek narciarski, uzdrowisko), no i oczywiście wysokie Tatry, które będziemy za chwilę otaczać od południa szerokim, długim łukiem toru. Ma się przy tym wrażenie, że jesteśmy coraz bliżej szczytów, bo rysują się wówczas bardzo wyraźnie.
Patrząc na legendarne góry, próbujemy zidentyfikować Rysy i Gerlach. Pociąg wtacza się tymczasem na trawiaste hale. Wysokie Tatry zostają za nami, tylko po prawej widać jeszcze Małe Tatry w tle. Pociąg zwalnia nieco, bo wzdłuż toru pracują ekipy budowlane. Mamy czas, aby spojrzeć na płynącą przez miasto rzekę Poprad, płynącą w stronę polskiej granicy. Dowiadujemy się też, że na tej stacji zaczyna się sieć kolejek wąskotorowych, łączących pobliskie osiedla i ośrodki wypoczynkowe w Wysokich Tatrach („Tatranská elektrická železnica”). I rzeczywiście, po chwili widzimy rozsiane w dolinach i na zboczach siedziby ludzkie, stojące w niewielkich skupiskach. Patrząc w przód dostrzegamy jednocześnie, że za nami górskie szczyty nikną w chmurach.
Powoli chyba zjeżdżamy w dół, ale wcale nas to nie martwi, bo z łąk dociera słodki zapach siana, w którym, co wiemy dzięki poetom, lęgną się piękne sny. Wkraczamy do długiej doliny, mając po prawej, na wyciągniecie ręki, lesiste zbocza. Teraz prowadzi nas w stronę Koszyc Hornad, bliźniaczka dotychczas towarzyszących nam rzek. Meldujemy się w kolejnym górskim mieście, w którym umiejętnie w krajobraz wpasowano grupy bloków i wieżowców. Obiekty przemysłowe, blaszane magazyny i miejskie nieużytki nieco bardziej wystają z naturalnych ram, jak to w byłych demoludach. Przez chwilę mamy déjà vu – bo widzimy jak kilka wagonów z drewnem jedzie na Wschód. Najwyraźniej tutejsze lasy także partiami przenoszą się do Chin.
Wracamy na krawędź doliny i toczymy się w dół rzeki. Po prawej wciąż towarzyszy nam podgórski las. Do listy zabytków dopisujemy kilka kolejnych białych kościołów oraz jeden pałac żółtawej barwy, reprezentujący typowo habsburski styl architektoniczny. Razem z nami jadą pola i łąki, skalne ostańce przy torach, osady w dolinie. Cały pejzaż jest podporządkowany człowiekowi, a mimo to ład przestrzenny został tutaj zachowany. Góry znowu pojawiają się na horyzoncie, a gdy już wyrosną na dobre, widzimy, że tutejsze zbocza przypominają nieco te bałkańskie. Gdy stajemy na chwilę na stacji w dolinie, widzimy nastawnię w kształcie kiosku „Ruchu” i parterowy dworzec z sympatycznym akcentem: otóż podróżni mogą czekać na swój pociąg oraz obserwować ruch stacyjny, siedząc na świeżym powietrzu pod długim zadaszeniem, kryjącym także pierwszy peron. My zaś widzimy, że stąd można by wrócić do Bratysławy, jadąc przez Bańską Bystrzycę linią biegnącą na zachód równolegle do naszego szlaku.
My jednak chcemy najpierw dotrzeć do Koszyc, bo tam jeszcze nas nie było. Rzeka rozlewa się w tym miejscu szeroko i oferuje serię cudownych widoków górskich, bo będziemy jej zakola przecinać kilka razy. W tym miejscu warto przegryźć coś, co modnie nazywa się local food:owczy serek, bo za oknem pociągu widać stado owiec i tańczącego wokół nich juhasa. Omam? Zjawa? Fatamorgana? Duch Juraja? I my także, rozochoceni nieco, jedziemy z górki na pazurki, czyli pędzimy setką w dół doliny. Przez skład przetacza się wózek barowy, oferujący (legalnie!) chłodne piwo puszkowe do spożycia na miejscu. Do tego: słońce, lato, rzeka, lasy i góry. Kontemplacja i konsumpcja. Bardzo to miły akcent dla pełnoletnich pasażerów, którzy po wyjściu z pociągu nie muszą kierować własnym pojazdem. Na przedostatniej stacji nieco nas dziwi widok długiego dworca. Bo miejscowość jest chyba wsią? Chwila dedukcji oraz rozmowa z kierowniczką pociągu wyjaśnia wszystko – Kysak jest ważnym węzłem kolejowym, stąd jadą pociągi do Bratysławy, Koszyc oraz Preszowa na północny wschód, i dalej do stacji Plavec oraz Muszyny w Polsce albo do Bardejowa.
My tymczasem zmierzamy do stacji końcowej przez lesiste wzgórza, a później przez pola kukurydzy. Ponownie przecinamy rzekę, zjeżdżamy w dolinę, przechodzimy przez tunel i przez podwójny most wkraczamy na stację Koszyce, już wcześniej widząc bloki, ulice i sklepy miasta. Dworzec tutejszy wydaje się być dodatkiem do galerii handlowej, ale po chwili myszkowania po obiekcie znajdujemy prawdziwe rarytasy: ogólnodostępne schematy sieci kolejowej i rozkłady jazdy na obracanych tablicach! A na osłodę (chwilowego) rozstania z pociągiem kupujemy bilety do stacji Medzilaborce, by kiedyś z nich także skorzystać. To chyba bliżej do Babadag? Bo już tutaj widać grupki śniadych Cyganów. Jesteśmy na dobrej drodze, w drodze na Wschód. Jest 1453, środek dnia. Dobry moment, by odpocząć, bo praca w czasie jazdy jest nielekka: trzeba skakać od okna do okna, ostrożnie opierać się o drzwi, robić setki zdjęć, notować spostrzeżenia, rozmawiać z ludźmi, słuchać komunikatów, monitorować czas i pogodę, a w trakcie czynności służbowych dbać o picie i jedzenie … To prozaiczne wyliczenie czynności maniakalnych nie obejmuje jednak tego, co psychologia nazywa stanem flow: przeświadczenia, że właśnie robi się to, co się kocha, czyli radosnego uniesienia. Doznania, które trwa dłużej, niż przewiduje rozkład jazdy pociągu. Filozofii w praktyce: jadę, więc jestem. I to wszystko chciałoby się powiedzieć żegnającej nas kierowniczce pociągu, gdy zapytała nas: „Powrót za dwie godziny? O siedemnastej, z nami? Chciało się wam tutaj jechać?”. Chciało, bardzo.