Pejzaże Kolejowej Prowincji. Linia 31 (405, 404): Piła – Szczecinek – Kołobrzeg, czyli Pomorze Środkowe

  • by

To mogłaby być główna linia nowego województwa, bo stanowi jego kręgosłup. Jednak nie, bo omija Koszalin, który Kołobrzegowi zapewne nie odstąpi miana stolicy Pomorza Środkowego. W chwili obecnej obydwu miastom pozostaje wojna zastępcza w postaci rywalizacji drużyn koszykarskich. Gdyby zaś chodziło o linię, palmę pierwszeństwa w posiadaniu stacji ma Piła (od 1851 roku), Koszalin i Kołobrzeg zajmują miejsce drugie (1859 r., znowu rywalizacja, kto ważniejszy), a ostatni stopień podium zajmuje Szczecinek (1878 i 1879 rok).

            W podróż wybraliśmy się w środę 12 sierpnia 2010 roku. Najpierw dojechaliśmy do Piły z Bydgoszczy pociągiem TLK o 1238. Z Piły do Kołobrzegu wyruszymy  z peronu trzeciego o 1423 składem osobowym, jadącym z Wrocławia. Przyjeżdża  opóźniony o kwadrans. Dlatego zdążyliśmy odwiedzić rzekę Gwdę w pobliżu dworca i zajrzeć do bunkra na peronie. Trochę w nim ciasno, powietrza mało, widoczność ograniczona, ale jako całość – widoki przepiękne na jadące pociągi. A przecież na kolei zawsze trzeba się rozglądać – z ciekawości i ze względów bezpieczeństwa. I gdy tak obserwujemy otoczenie, do naszych uszu dochodzi góralska muzyka. A co to, a skąd to? Być może to przygotowania do kolejnej edycji międzynarodowego festiwalu „Bukowińskie Spotkania”, organizowanego po Bożym Ciele przez potomków górali czadeckich z pogranicza dzisiejszej Ukrainy i Rumunii, których historyczne losy przeniosły, a właściwie –  przewiozły na ziemie poniemieckie w roku 1947. Na kolejowym szlaku historii Piła zaznaczyła się mocno. Między szosą a linią kolejową do Złotowa nadal stoją nieliczne bunkry typu „Heindrich”, przygotowane jako stanowiska karabinów maszynowych, wymierzonych w stronę potencjalnego polskiego natarcia w okresie międzywojennym. Jako ważny węzeł kolejowy i lotnisko Piła znalazła się od czerwca 1944 roku na celowniku amerykańskich bombowców, atakujących nazistowskie zaplecze. Front dotarł do miasta ze wschodu kilkanaście miesięcy później i zimą 1945 roku z pilskiego dworca ruszyły przepełnione pociągi ewakuacyjne. Niektóre z nich, jadąc w kierunku Krzyża, zostały wyprzedzone i ostrzelane przez radzieckie czołgi, o czym można przeczytać w książce Leszka Adamczewskiego „Burza na Provinz Pommern. Upadek Prowincji Pomorskiej Trzeciej Rzeszy” (wyd. Replika 2012).

            Nadchodzi i nasz czas. O wyznaczonej godzinie wskakujemy do czerwonego elektryka, a ten wiezie nas pod wiadukt, między domki, a następnie w las. Poczciwy EN-57! Robimy łuk w prawo, przelatujemy z łomotem nad podwójnymi torami, żegnamy szlak odchodzący w lewo oraz stojący tam zakład i rząd lamp ze rdzy. Zrywamy garść owoców z ogródków działkowych i podziwiamy pilski Manhattan – rzędy kolorowych wieżowców, którymi Piła witała „jeleni”, przyjeżdżających tutaj do wojska (jak śpiewał Krzysztof „Grabaż” Grabowski w jednym ze swoich z przebojów). A skoro o zwierzynie płowej mowa, wskakujemy znowu w las. Patrzymy przy tym na piaszczysty trakt na poboczu i rozumiemy, że opowieść o poważnym obniżeniu poziomu wód gruntowych w tej okolicy nie jest zmyślona.  Tocząc się przez las, przecinamy dwa ciche przejazdy i zrąb, by wyskoczyć na szosę.

            Kolejny przejazd (tym razem drogowy) sygnalizuje zbliżanie się stacji. To przystanek Stara Łubianka.Pozornie nie ma tutaj nic. Ale jesteśmy my, więc przez moment miejsce staje się ważne. Poza tym po prawej jakiś żółtawy i niewielki magazyn i las sosnowy. W nim jedziemy po  długim łuku w prawo. Za nim na spotkanie wybiega nam rzeczka, po chwili następna. A może  jest to zakręt tej samej? Po prawej stoi las. A z nieba zaczęło kropić na przednią szybę pociągu. Po chwili biegniemy po łące nad Gwdą, która coś do nas mówi alfabetem słonecznych błysków.

            I oto wjazd do Płytnicy. Przystanek na dwudziestym drugim kilometrze szlaku składa się z budynku mieszkalnego z plastikowymi oknami, stylowego dworca z cegły, tablicy z nazwą stacji. Unosi się nad nią cień historii. Takie przynajmniej mamy wrażenie. I gdy spoglądamy na mapę kolejową, widzimy, że przeczucie nas nie myliło. Tędy przebiegała bowiem nieistniejąca od czasów II wojny światowej linia łącząca Złotów z Wałczem. Chwilę czekamy, w padającym drobnym i ciepłym deszczu, na mijankę z osobowym ze Szczecinka, a kolejarze na peronie rozmawiają, oglądając przód pociągu: „- Co to jest? Plastik? – Włókno węglowe. – A co będzie, jak uderzy w dzika lub sarnę, tak jak ostatnio?”. Odpowiedzi brak, ale chyba lepiej, aby tak pozostało do końca trasy i na wszystkich kolejnych kursach składu. Pozdrawiamy jadących w przeciwną stronę i ruszamy. Za stacją wchłania nas bór sosnowy, długo jedziemy prosto, mijamy kilka przejazdów leśnych, robiąc  łuk w lewo i znowu mknąc prosto, pod przechodzącą nad nami linię energetyczną.

             Za lasem zwrot przez lewe ramię.  Pojawia się stacja Ptusza, czyli zabytkowy, nieczynny wychodek, ładny, parterowy dworzec w ulubionym przez nas kolorze, dom, wielka, prosta rampa po prawej.  Po lewej mamy pusty peron. Zaraz po wyjeździe otacza nas las.  Na szosie spotykamy przejazd, za nim robimy łuk w prawo. I wtedy ponownie pojawia się szosa.

            Podążamy za nią i gdy po lewej wyrasta wieża wodna, wjeżdżamy do Jastrowia. Nazwę tej miejscowości na trzydziestym piątym kilometrze dzisiejszego odcinka znamy od czasów dzieciństwa, gdy słuchaliśmy o bohaterstwie żołnierzy 1. Armii Wojska Polskiego, atakujących Wał Pomorski. Co prawda w latach 90. XX wieku zaczęto pomijać ten wątek w polskiej narracji historycznej, ale my swoje wiemy. Tym, którzy wiedzą mało albo nic, polecamy na przykład przewodnik „Wał Pomorski” nieistniejącego już wydawnictwa „Region”. Tymczasem przyglądamy się stacji.  Piękny, piętrowy, ceglany dworzec ma symetryczne dobudówki i wygląda tak, jakby przeniesiono go do naszego świata wprost z planu batalistycznego filmu „Kwiecień” ze scenami walki na stacji i w kolejowym magazynie. Ten film mało kto jednak zna. Nie da się tego powiedzieć o dramacie Leona Kruczkowskiego „Pierwszy dzień wolności”, przez wiele lat obowiązkowo czytanego w szkołach ponadpodstawowych PRL-u. Według wspomnianego już wyżej Leszka Adamczewskiego, autor uwiecznił w tekście swoje przeżycia z lutego 1945 roku, które miały miejsce w Jastrowiu właśnie. Pierwszy strzał lokalnej bitwy miał paść w wieży kościoła świętego Michała, stojącego nad centralną ulicą miasteczka. Film na podstawie dramatu kręcono jednak na Dolnym Śląsku, w podobnej co środkowopomorska scenerii.

            My zaś, wróciwszy do teraźniejszości,  patrzymy na podziemne przejścia peronowe, przypominające również o czasach świetności tego węzła, gdy przejeżdżały przez niego pociągi na północ i południe: do Słupska, Kołobrzegu i Piły, ale też ze wschodu na zachód: do Złotowa i Czaplinka. Inną materialną pamiątką, która podziwiać mogą wyłącznie kajakarze, jest most kolejowy, wysadzony przez Niemców w lutym 1945 roku (albo – co bardziej według Leszka Adamczewskiego prawdopodobne – nieostrożnych polskich saperów) i do dziś wiszący nad Gwdą. Współczesność zaś stacji znaczą kopalniaki i tarcica, leżące w wagonach na sąsiednim torze oraz pusta, betonowa rampa ze ślepą latarnią.

            Wyjeżdżając z Jastrowia przesuwamy się ponad ulicami miasta,  zostawiając je po prawej ze jego charakterystyczną zabudową z początków XX wieku, i wtedy akurat zalewa je rozbłysk słońca spod nisko wiszących nad dachami, ciemnych chmur. Za Jastrowiem  czeka na nas radośnie zielony las, w którym oprócz grzybów można znaleźć betonowe bunkry. Następnie zmierza ku nam łąka nad dopływem Gwdy.  Następnie czeka nas  wjazd między nasypy i szeroko rozłożone pola, z rzadka przerywane lasem.  Następnie pociąg, niczym zaczadzony gazem, którym zaśmierdziało nie wiadomo skąd, zatacza się, robiąc, łuk w prawo, w lewo, znowu w lewo, i kolejny raz w prawo. Zupełnie jakby projektant tej linii, rysując jej przebieg na mapie, rozmawiał ze znajomym i machał ręką, nie bacząc na linię prostą.

            A my jedziemy i mamy wrażenie, że coś nas ominęło. Ze starego sieciowego rozkładu wynika bowiem, że powinniśmy odwiedzić już następną stację – Podgaje Koszalińskie. Tak, tę słynną (choć zła to sława) wioskę, w której w lutym 1945 roku mieli zostać przez Niemców spaleni  żywcem trzydzieści dwaj  polscy żołnierze z 3. Pułku Piechoty. Tymczasem na naszej trasie nie ma takiej miejscowości. W Internecie można znaleźć prozaiczne wyjaśnienie: przez kilkanaście lat istnienia kasy biletowej w Podgajach sprzedanych miało zostać zaledwie kilka biletów, bo przystanek leżał na odludziu. Ktoś ze złośliwców w Ogólnopolskiej Bazie Kolejowej dopisał nawet, że tam właśnie miał funkcjonować legendarny peron „9 i 3/4”. Może tak właśnie było?

            No więc jedziemy, przejeżdżamy przez osiedle i teraz dopiero ukazuje się kolejna stacja: Okonek na czterdziestym dziewiątym kilometrze. Betonowy płot chroni kolejarski ogródek. A przed parterowym pawilonem dworca mamy archetypiczną scenę: małżeństwo z dwojgiem dzieci; ona i on trzymają po jednym, wpatrując się w pociąg. Może dlatego, że na chwilę zasłaniamy im łąki po drugiej stronie stacji? Semafor świetlny uwalnia nas i ruszamy, patrząc na nowoczesną wieś i puste boisko do piłki nożnej. Wtaczamy się pomiędzy nasypy, jedziemy po zawijasach toru, po lewej stronie odnotowując posterunek dróżnika.        

            To już wjazd do Brokęcina. Minęliśmy kolejne pięć kilometrów (to standardowa niemiecka miara odległości stacji kolejowych w naszym regionie). Jest tu  tylko tablica z nazwą, prosty peron, typowy ogródek służbowy za betonowym ogrodzeniem, pole uprawne tuż obok toru.  Oprócz naszego pociągu w krajobrazie poruszają się ciągniki, zwożące siano z okolicznych łąk.  

            Od prawej strony zbliża się grupa starych wiejskich domów. To Lotyń z jego czerwonym dworcem, niedużym, ale ładnym. I żywym – wszystkie okna i drzwi są albo otwarte szeroko, albo przynajmniej uchylone, trwa letnia krzątanina. Choć nie sposób zobaczyć, kto tutaj się tak krząta. Za stacją szeroko rozłożyły się  pola, a na nich znak czasu –  wielkie rozlewisko po poniedziałkowej ulewie, która zalała m.in. Bogatynię oraz o wiele nam bliższy Szczecinek. Po wielkiej wodzie –  znowu pola, z prawej w oddali szosa i sterczący wysoko  maszt czerwono – biały.

            Turowo Pomorskie na sześćdziesiątym piątym kilometrze ma malutki, biały dworzec pod spadzistym dachem, ale tak uroczy, że mógłby zostać przeniesiony w całości na makietę kolejową i stanowić jej ozdobę. No, może oprócz przyklejonej do niego poczekalni. Oprócz tego widzimy tu dwa zadbane  perony, elegancki metalowy płotek stacyjny, któremu przyglądają się świetlne semafory. Ładnie prezentuje się także widoczny ze stojącego pociągu budynek mieszkalny za podnoszonymi rogatkami. My przyglądamy się otoczeniu, a na nas patrzy kierowca i nieliczni pasażerowie autobusu, stojącego pod szlabanem oraz świątek z kapliczki. Po gwizdku kierownika ruszamy, z przyjemnością zerkając jeszcze na stojący w trawiastym obniżeniu terenu dom kolejarski o ozdobnych narożnikach i zadbane budynki gospodarcze wokół niego, które obsiadły go niczym kurczęta kwokę.  Tuż za krawędzią cywilizacji kolejowej królują pola zalane deszczem i bagniste zarośla. Na pożegnanie dostajemy jeszcze  grzebień szarego wiaduktu nad głową.

            Po prawej widać już domy i dymiące kominy. Bierzemy zakręt w tamtą stronę i wpadamy w las mieszany. Spod prawego łokcia wysuwa się nam inny tor, chyba prowadzący z Runowa Pomorskiego. Nad nami przez chwilę zawisa szary wiadukt i oto Szczecinek. Miasto, którego długo nie dostrzegałem na mapie Pomorza, ale gdy już się na niej pojawiło, zaczęło budzić bardzo miłe skojarzenia. Nie wiem, co jest tego przyczyną: architektura? skala? historia? otoczenie? Może wszystko to razem i jeszcze coś, co sprawia, że podczas podróży przez to niewielkie miasto zawsze mam dobry humor; zawsze,  nawet wtedy, gdy zabłądziłem po nocy na szczecineckiej obwodnicy, a nawigacja padła. I nic tu nie zmienia wiedza historyczna, mówiąca że to szczecinecka filia wydziału II Abwehry ze Szczecina  miała przygotować obozy szkoleniowe dla niemieckich dywersantów w sierpniu 1939 roku (Tomasz Chinciński, „Forpoczta Hitlera. Niemiecka dywersja w Polsce w 1939 roku”, Gdańsk – Warszawa 2010).

            Tymczasem na siedemdziesiątym drugim kilometrze dzisiejszej wyprawy ponad peronami fruną dostojnie zabytkowe zadaszenia, stare magazyny przeżuwają czas, a nad rzędem wagonów towarowych góruje wysoki spichlerz w żółtawych barwach. Pozdrawiamy ludzi jadących do Słupska, Chojnic, Piły i Stargardu, bo przecież jesteśmy na stacji węzłowej. Pod wielką skarpą zaś przyczaiły się rzędy cystern i wagonów z drewnem. Nad tym wszystkim unosi się pod niebo siwy dym z monstrualnych kominów. Rozwiewa się w gałęziach drzew owocowych, gdy ruszamy do następnej stacji.

            W prawo odchodzi tor, którego przeznaczenia nie znamy. Po lewej defilują ogródki działkowe, nasz szlak ostro kręci w tamtą stronę.  Toczymy się wyraźnie w dół, na szczęście powoli, dzięki czemu pewien bocian w ostatniej chwili uskakuje z szyn.  Na obszarze kolejnych ogrodów przecinamy dosyć szeroką rzekę, no i pośród trzcinowisk po lewej mamy stację Szczecinek Chyże.  Dalej znowu trzciny i oraz jakiś relikt Polski Ludowej.  Następnie mozaika: nowoczesny wiadukt nad nami,   ogródki działkowe i las,  łąki , samotna brzoza i gospodarstwa rolne, pamiętające zapewne jeszcze niemieckie czasy.  

             I tak wracamy na wieś.  Przed nami stacja Dalęcino.  Tu czeka nas kolejna mijanka, tym razem z pociągiem z Białogardu. W tej okolicy trakcja przeszła na prawą stronę szlaku. Kolekcjonujemy widoki:  gospodarstwa, łąka,  rozwalona stodoła, las mieszany, który zamienia się w bór świeży, posterunek i dom dróżnika.   

            Odwiedzamy wieś i stację Przeradz leżące po prawej stronie naszego składu.  Nad wsią sterczy potężny maszt, a za krzakiem po lewej ukrywa się kolejny dróżnik. Dla porządku wszystko notujemy.

            Od prawej nadciąga las, by za chwilę nas pochłonąć w całości. Potem gospodarstwo na łące  i tak trafiamy na stację Iwin. Tu mamy magazyn po prawej, dworzec, coś z drewna oraz coś z drewna. Po prawej ciągnie się asfaltowa rampa, a za nią kolejna połać lasu.

            Następny odcinek to  pojedyncze stare gospodarstwa,  pola, no i zjazd w dół, między zbocza. Później czeka nas skręt w lewo, po którym wpadamy w  dolinę, w której stoją wojska słomiane, strzegące stacji Grzmiąca. Jeszcze kilometr i będziemy ich mieli sto.   Mamy tu nowe i stare pomorskie domy, wieżę ciśnień z ośmioboczną głowicą i okazały dworzec z pięknym, choć raczej niedostępnym, balkonem. Z dworca sypie się tynk, choć stolarka okienna wskazuje, że znajdują się w nim mieszkania kolejarskie. Na porzucenie wskazują też ruiny budynku gospodarczego na peronie. Ale jest tu ładnie, dlatego na chwilę oddajemy się marzeniom: gdyby trwały złote lata pomorskiej PKP, moglibyśmy się tutaj przesiąść na pociąg do Świdwina przez Połczyn Zdrój. Ale to innym razem. Gdy wskazówki kwadratowego zegara peronowego minimalnie odchylają się od idealnego pionu, ruszamy w dalszą drogę.

            Wjeżdżamy w liściasty lasek, na pola i łąki,   widząc w oddali po lewej  zabudowania jakiejś wsi. Po chwili znowu za oknami mamy las, który wkrótce (cóż za niespodzianka!) ustąpi miejsca polom.  Pociąg wykonuje kolejny zjazd, mijamy przejazd i tartak , by pojawić się na chwilę w  Wielanowie.  Ładnie tu, przytulnie, w tej prowincjonalnej mikroskali, z której zapamiętujemy żółty, parterowy dworzec.

            Za przystankiem znowu ciągnie się las. Na jego granicy czuwają pospołu dróżnik i leśniczy, toteż spokojnie mkniemy prosto, przez sosnowy bór, który wydaje się nieco wyższy od tych widzianych wcześniej. Na moment zwalniamy i znowu toczymy się z górki. Po lewej mamy szosę z aleją, tamże położoną wieś, a po prawej idylliczne widoczki. Zamieniają się one w bloki dawnego PGR-u. To Tychowo – wieś,  piętrowy, wielorodzinny dom kolejowy, wysoki, ceglany dworzec, robiący na przyjeżdżających wielkie wrażenie i przyklejony do niego peron.  Gdy już narobimy zdjęć, wskakujemy na pokład pociągu, by ruszyć dalej.

            Znowu mozolnie pokonujemy obszar łąk. Tymczasem nad nami gęstnieją chmury. Gdy rozglądaliśmy się przez okna, niebo zachmurzyło się dosyć znacznie. Omijamy wieś, pod którą Przybosiowymi kołami szumi droga do Białogardu. Przesuwamy się metodycznie przez pola okolone lasem i bór sosnowy. Szosa szybko przecina tor, nad czym czuwa dróżnik.  Kolejny wita nas w Podborsku. Tu mamy budynek stacyjny, w którego ośmiu oknach szybko się przeglądamy z radością, bo zza firanki uśmiecha się do nas dyżurny ruchu, oparty o reflektor wystający z nastawni. Tak się nam przynajmniej wydawało, albo to wspomnienia się plączą? Na pewno oprócz infrastruktury kolejowej mamy na tym przystanku reprezentację przemysłu wiejskiego, czyli duży  tartak po lewej stronie wyjazdu.  

            Nieco rozmarzeni zanurzamy się w sosnowy bór. W  szczerym lesie przecinamy przejazd, robimy łuk w prawo, non stop znajdując się w lesie, obydwoma bokami  ocierając się o wieś.  Przed oczami wyrasta nam wijąca się przez pola szosa.   A po chwili  magazynami, niespójnym graffiti oraz złomowiskiem wita nas miasto Białogard na sto trzydziestym drugim kilometrze szlaku.  Jednak zanim pojawimy się na stacji, odnotujemy jeszcze coś na kształt gigantycznego spichlerza przy młynie,   szary łuk wiaduktu nad torem, samotną wieżę i kościół nad rzeką, poza tym rogatki przejazdu drogowego oraz  wiadukt w budowie. Sama stacja to drewniana wieża w sto siedemnastej fazie rozpadu („Wstęp wzbroniony!”), wyłożona trylinką rampa, perony pod dachami i dworzec o szachulcowej konstrukcji. W mieście  widoczne są również zamczysko i  stojące bokiem do pociągu wysokie domy kolejowe. Samo zaś miasto wydaje się być przyklejone do dworca, z którego czerpie żywotne soki. Takie przynajmniej ma się wrażenie, gdy wyjdzie się z budynku stacyjnego na spacer ulicami tej niebrzydkiej miejscowości, mając trochę luźnego czasu na przechadzkę voyeura, czyli podglądacza (oczywiście z ukłonami dla pana Baudelaire’a!).  Gdy zaś wyplączemy się z labiryntu uliczek, sycimy głód ciała, aby przewieźć je dalej. I tak mijamy zwrotnice wyjazdowe. Tu, przed miejskim parkiem, rozchodzą się tory – my wybieramy drogę w lewo.

            Szosa kurczowo trzyma się żelaznego szlaku, jest bardzo blisko, w zasięgu ręki. Przez  krzaczaste zarośla i przejazd dudnimy więc po torze prostym tutaj  jak drut. Kierowca oplam na przejeździe spokojnie oddaje się letnim przyjemnościom, wystawiając twarz na słońce i dłubiąc w nosie. A ponieważ spuściliśmy je na chwilę z oka, domy rozsypały się wśród pól, na których ponownie widzimy słomiane bele, niczym szeregi rycerzy przez bitwą.  

            Pędzimy w stronę morza. Ale najpierw odwiedzimy pomorskie Eldorado, z którego na cały kraj miało popłynąć czarne złoto. W niemal każdym polskim domu zaczęły kwitnąć marzenia o dobrobycie i luksusowych zakupach. Podobno też nazwa miejscowości, w której odkryto złoża ropy naftowej, wywołała uśmiech zadowolenia na twarzy generała Jaruzelskiego, który to w zasadzie nie uśmiechał się wcale. Obecnie dookoła nas puste już oczywiście pola.  Mijamy samotną wieś, nad nami przemknęła po nowym wiadukcie szosa,  a nad rzeką rozłożyły się łąki. Nagle – przejazd i kolejowa rampa.  Prosty peron i drewniany? imitujący konstrukcję szachulcową? dworzec to wszystko, co możemy podziwiać w Karlinie. Żadnego Kuwejtu, Arabii Saudyjskiej czy choćby skromnego Kataru. Historia nielitościwie obeszła się z tym miejscem,  a miejscowi wspominają nie lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, ale pożar sprzed siedmiu lat. Wyjeżdżamy więc z tej oazy niedoszłego dobrobytu, omijając jakąś zieloną halę i zanurzając się w polne krajobrazy.

             Pośród nich przydarza się nam las liściasty, w którym tkwi jakaś fabryka, a gdy się z niego wynurzamy, widząc wiejską  drogę,  jesteśmy na stacji w Daszewie. To tylko wiata.  Za to po lewej mamy dom kolejowy i dróżnika numer osiem w budynku przypominającym nieco stację trafo. W tym miejscu włącza się mistyczny numer zespołu Armia z płyty, nomen omen, „Droga”: „Rzeka ma brzeg/ Parowóz numer 8/ Gwiżdże za siódmą górą/ Gwiżdże za siódmą górą…” .

            Za tą górą  mijamy zaniedbaną, zarastającą wieś.  Pola i kępy lasu  towarzyszą nam nieustannie.  Szosa wije się po lewej, z prawej znowu jakaś żyjąca nieznanym nam życiem wieś.  I nagle wyrasta nam w oczach brzoskwiniowa stacja Wrzosowo.  Zegar historii jeszcze tu chodzi, ale nastawnia, wysunięta przed dworzec, jest już zamknięta i opuszczona. Za jakiś czas odklei się od budynku i spadnie na tory.   Lepsze wrażenie sprawiają bujne ogrody, znajdujące się po drugiej stronie peronu.

            Rwiemy z nich kilka słoneczników na dalszą część podróży. Po prawej zboże śmiało atakuje pobliski las.  Pola, pola, pola… Od lewej zbliża się wieś. To Jazy, ze swoja niepozorną stacyjką. Wygląda jak trochę jak łużyckie chaty w Biskupinie, a trochę niczym dom Baby Jagi.  Nie bardzo pasuje do gustownego, poniemieckiego budynku gospodarczego z czerwonej cegły. Ale i on straszy powybijanymi szybami na długiej ścianie.

            Za opuszczonym przed chwilą przystankiem oczywiście znowu pola,  niektóre z nich zanurzone w romantycznej mgiełce.  Po wschodniej stronie torowiska swoją obecność zaznaczają łąka, rzeczka i las.  Na polach tkwią szare, poniemieckie hausy, szary jest też dom polnego dróżnika. W Dygowie gościnnie wita nas magazyn, niczym wyspa poprzedzająca właściwy kontynent, a potem dopiero dworzec. W przeciwieństwie do poprzednika jest wart zapamiętania ze względu na swoją szachulcową konstrukcję i znaczne rozmiary. Jednak naszą uwagę przyciąga tu czynnik ludzki, bo   tajemnicza dama w oknie budynku stacyjnego woła do swego syna: „Nie wracaj jutro! Bo cię zabiję, zobaczysz!” . A ponieważ nie wiemy, czy jesteśmy świadkami początku tragedii czy też komedii, pospiesznie ruszamy dalej.  

   No i znowu krzaki na łąkach.  Zauważamy też, że teren nieco się podniósł, a jezdnia się do nas zbliżyła. Po prawej budują szosę. Trafiliśmy do Stramnicy. Czeka tu na nas rząd parterowych budynków, otynkowanych na radosny kanarkowy kolor. Poza tym wydaje się, że mamy tu więcej nowych domów wiejskich, zupełnie jakby historia wymazała przeszłość. Później dowiemy się, że to w tej okolicy, gdzieś w rozwidleniu torów do Koszalina i Białogardu, Niemcy w 1939 roku nakręcili film propagandowy o szalonych polskich (w tej roli wystąpili Słowacy) ułanach, bezsilnie atakujących szablami wrogie czołgi. Jadąc w stronę stacji końcowej, my także zauważyliśmy ekipę filmową. Ale ta chyba kręciła kolejny odcinek cyklu o Kosmitach, robiących tajemnicze kręgi w zbożu na tym mocno pofałdowanym . terenie.

            A gdyby nas jakiś zły duch przeniósł na chwilę w przeszłość, musielibyśmy przesiąść się do pociągu pancernego. Bo w 1945 roku Niemcy otoczyli Kołobrzeg trzema pierścieniami umocnień, przebiegających między innymi przez tereny kolejowe. Drugi z nich przebiegał  przez parowozownię, a trzeci od Parsęty wzdłuż toru, przez dworzec i do morza (Marcin Leszczyński, „Pomorze 1945”, Warszawa 2014). Miały one zatrzymać atakujących wzdłuż toru ze Szczecina polskich żołnierzy z 6. Dywizji Piechoty i nacierających wzdłuż szlaku szczecineckiego piechurów z 4. Dywizji. Dowiemy się o tym nieco później, przyglądając się tablicom pamiątkowym na ścianie dworca.  

            Tymczasem pojawia się coraz więcej nowych domów jednorodzinnych, których osiedla obsiadły okolicę.  W malowniczo pofałdowanym terenie wyłania się  miasto o współczesnym wyglądzie.  Bo Kołobrzeg  to prywatne posesje, bloki, pensjonaty i apartamenty. Natomiast wjazd na stację jest niepozorny: niewielkie szare domki, masywne cielska bloków o tym samym kolorze, szeregi wagonów odstawionych na nieokreślone później,  lokomotywownia wzdłuż torów postojowych, zakłady naprawcze taboru, stare wagony socjalne, betonowo-metalowe kładki, którymi można zejść na perony albo wyjść  na plażę.  Wjazdowi naszego pociągu ze Śląska spokojnie przyglądają się dwaj pracownicy lokomotywowni, palący papierosy przed maszyną manewrową. My zaś widzimy, że nasz skład opuściły już duchy w wojskowych szynelach, towarzyszące nam od jakiegoś czasu. Może to był pan Jerzy Passendorfer i Wojciech Siemion? Albo raczej Ewa i Czesław Petelscy, twórcy filmu „Jarzębina czerwona”, kręconego m.in. na naszej trasie?

            Wysiadamy około godziny 1721. Wchodzimy do wnętrza dworca i z zaskoczeniem obserwujemy nietypowy wystrój wnętrza. Taki charakter nadają mu bowiem lampy o kształcie kosmicznych spodków. Te „latające talerze” wiszą na długich przewodach tuż nad głowami tłumów szturmujących kasy dworcowe. W środku faluje wielojęzyczny tłum, w budynku na Alei Kolejowej nr 3 witany uroczyście przez gospodarzy miasta napisami w językach polskim, niemieckim i angielskim. My zaś kręcimy się przez chwilę po rondzie przed dworcem, przypominającym pałacyk Gargamela, po czym wracamy na perony, by ujrzeć kolejowe życie od podszewki. Uwieczniamy czekający już na odjazd pociąg osobowy do Szczecina, zwrotnice manewrowe, oszklone wejście do tunelu peronowego, lokomotywę przetokową o dziwnych kołach,  i syci wrażeń przygotowujemy się do drogi powrotnej.      Wchodzimy jeszcze na kładki peronowe i w takiej perspektywie, z lotu ptaka,  rysujemy w wyobraźni projekt mapy województwa środkowopomorskiego, które mogłoby obejmować powiaty (od południa patrząc): pilski, wałecki, złotowski, drawski, świdwiński, szczecinecki, człuchowski, kołobrzeski, białogardzki, koszaliński, sławieński, słupski i bytowski. Prawdziwa baśń, której treść stanowiłyby piękne miasta, malownicze rzeki, urokliwe jeziora i szumiące lasy. I niech się nikt nie obraża i nie puka w czoło, to tylko subiektywna, odrealniona wizja. A my dorysowalibyśmy jej stosowne pociągi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *