Pejzaże Kolejowej Prowincji. Linia 40 (353): Toruń Główny – Iława Główna, czyli przejażdżka z piernikami

  • by

No, nie całą linią, ale jej sporym, liczącym niemal sto kilometrów fragmentem. Aż do chwili, gdy wejdziemy do kolejowej katedry w Iławie, aby oddać cześć Merkuremu, znanemu też jako Hermes.

            Ale wcześniej nie wolno zapomnieć o Marsie, bogu wojny. Do Torunia przybyliśmy wczoraj, ale ponieważ pociągi sypialne na tej trasie nie kursują od I wojny światowej, a ponadto nocleg na dworcu jest z wielu przyczyn niemożliwy (wiek, epoka, regulamin poczekalni, zmiany obyczajowe), noc spędziliśmy na inspekcji dawno nieużywanych twierdz nad Dolną Wisłą. Czuliśmy, że mogą być potrzebne, bo Rosja już pokąsała swoich wschodnich sąsiadów, a teraz szczerzy kły na zachodnich granicach. Po kilkunastu latach, które upłynęły od naszej wizyty w tym regionie,  wiemy już, że kraj Putina wypowiedział Europie wojnę. Dlatego już w 2012 roku nawiązaliśmy kontakt z komendantami twierdz w Toruniu, Chełmnie, Grudziądzu, Tczewie, Malborku, Wisłoujściu, narysowaliśmy bateria dział nad Wisłą w rejonie Świecia i Nowego, przyjrzeliśmy się umocnieniom strategicznych mostów (Toruń, Fordon, Grudziądz, Opalenie, Malbork, Tczew), licząc, że  w razie inwazji agresor połamie sobie na nich  zęby. Ktoś może zapytać, w jaki sposób udało się nam nawiązać kontakt z widmowymi dowódcami i duchem minionej sto lat temu epoki, ale odpowiedź jest banalnie prosta: wystarczy uważna lektura nowel Stefana Grabińskiego i znajomość engramów Szatery. Będąc przygotowani na najgorsze, mogliśmy ruszać w drogę.

            Na tej linii trudno nie myśleć o strategii. Powstała w pierwszym okresie budowy sieci kolejowej, gdy w państwie niemieckim naniesiono na mapę linie główne. Kolej Toruńsko-Wystrucka (obecnie miasto nazywa się Czerniachowsk), przebiegająca w stronę stolicy Prus Wschodnich przez Olsztyn (choć według pierwszej wersji planu miał zostać ominięty odcinkiem Ostróda- Bartoszyce – Iława Pruska) i Korsze (tutaj łączyła się z Wschodniopruską Koleją Południową), powstała w ciągu zaledwie pięciu lat. Dzięki równoczesnemu przedłużeniu linii na zachód aż do Kolonii  pojawiła się ważna arteria komunikacyjna, łącząca Francję, Niemcy i Rosję, czyli wszystkie ówczesne mocarstwa kontynentalne. Na wschodzie Prus, jak pisze nieoceniony Andrzej Piątkowski w „Kolei Wschodniej w latach 1842-1880” , w latach 1880-1891 uzupełniono tę sieć o koleje drugorzędne, a  pomiędzy 1892 a 1914 rokiem również o linie lokalne.

            Muszę przyznać, że chciałem na toruńskim dworcu zostać nieco dłużej, bo mają tutaj hostel, który w opowieściach miłośników kolei obrósł już legendą. W dawnych czasach na dworcu spało się po prostu na ławkach w poczekalni, o ile oczywiście milicjantowi akurat się nie nudziło. Dzisiaj, nawet gdyby policjant zignorował śpiącego w poczekalni, leżeć na starannie wyprofilowanych siedzeniach się nie da, a poza tym większość dworców jest zamykana na noc. Owego dnia zatrzymywały mnie na miejscu także pobliskie fortyfikacje oraz świadomość, że to miasto posiada ponadto pozostałości zamku krzyżackiego i piękny, gotycki ratusz. Chyba jest to związane z faktem, że Toruń przez wiele stuleci pozostawał na uboczu historii (złośliwie mówiąc – niewiele się tutaj działo), a nowoczesność dotarła do miasta nad Wisłą dosyć późno, gdy już wypalił się jej rewolucyjny żar, będący gdzie indziej (na przykład w Bydgoszczy) przyczyną destrukcji starego świata lub zamazywaniem jego pierwotnej historii.

            No ale kiedyś trzeba było powiedzieć dość zachwytom nad pięknym kształtem oraz fakturą zabytkowych cegieł, bo jest przecież jedna rzecz, która cieszy bardziej od widoku  kolejowych zabytków – jazda pociągiem. I chociaż nie da się „wejść na Marylę Rodowicz”, to znaczy wsiąść do pociągu byle jakiego, we 17 lipca w chłodnym dniu po deszczowej nocy) 2012 znalazłem tutaj ciekawe połączenie: z Ziemi Chełmińskiej do Górnych Prus, albo, inaczej mówiąc, z Pomorza na Mazury, czyli z Torunia do  Iławy rzecz całą ujmując w dużym skrócie. Należało już tylko kupić bilet i w południe (planowy odjazd o 1203) udać się na peron czwarty. Kwadrans, jaki nam pozostał, wykorzystany został na rozmyślania (patrz wyżej) oraz na podziwianie składu, mającego nas zawieźć nad jeziora, nad którymi położona jest Iława.

            Poczciwy „kibelek” EN57-725 rb  Przewozów Regionalnych dłuższą chwilę stał na peronie i ostatecznie ruszył z siedmiominutowym opóźnieniem. Nic, im dłużej będziemy jechali, tym lepiej. A gdy już pociąg zaczął bieg, w moim umyśle pojawiła się niepokojąca myśl: na co właściwie będziemy patrzeć podczas jazdy, skoro połowa drogi przypada na Ziemię Chełmińską, leżącą w wielkim zakolu wygiętej ku zachodowi Wisły i już dawno temu wylesioną (pejzaż bez lasów, koszmar!), w dodatku płaską jak stół  i pozbawioną walorów krajobrazowych. Bo takie na przykład Żuławy, równie przyziemne i dosyć monotonne pod względem urozmaicenia rzeźby terenu, mają chociaż intrygującą sieć kanałów irygacyjnych, a okolice  na północny wschód od Torunia? Pomyślałem jednak: skoro nie warto będzie się rozglądać, to i lepiej, będzie można w całości oddać się jeździe jako takiej i pozwolić, by ciało dostroiło się do rytmu szyn, stalowych kół i wibracji wagonu. Wielka radość zatem przed nami. Uspokoiłem się więc znacznie. A poza tym – oczywiście byłem w błędzie. Wzrok też nie próżnował w pociągu. Przez okna można było zobaczyć nie tylko zagony kukurydzy. Ale o tym za chwilę, gdy już zjemy kilka pierniczków.

            Najpierw musimy opuścić granice miasta. Dziarski staruszek (mam tu na myśli oczywiście elektryczną jednostkę EN57) przez chwilę podroczył się żartobliwie z karzełkowym semaforem kształtowym na skraju peronu, następnie ze starym żurawiem wodnym, stojącym na międzytorzu, a później już nader raźnie, niczym strzała wypuszczona z błękitnej cięciwy, leciał przed siebie. Minąwszy fortyfikacje, zgrabnie wszedł w zakręt (nawet ładnie to wyglądało przez przednią szybę) przed mostem, z którego można podziwiać królową polskich rzek. Dodajmy, że dwa lata wcześniej stan wody powodziowej w Wiśle w Toruniu wynosił aż 859 centymetrów, a dzisiaj, to jest 6 września 2024, gdy podróż przeżywam po raz trzeci – zaledwie 113 centymetrów (ale trzeba też pamiętać, że rzeka toczy aż 300 metrów sześciennych wody na sekundę). Wtedy – powódź, obecnie – susza. Kapryśna ta królowa, ale cóż – kobieta zmienną jest. To samo, ale jeszcze dobitniej, wypadałoby powiedzieć pod koniec września o drugiej królowej, czyli Odrze, w kontekście powodzi na Dolnym Śląsku.

            Za Wisłą, gdy pokonamy dwa kilometry i zjemy drugiego pierniczka, czeka na nas stacja Toruń Miasto. Bardziej niż modernistyczna bryła dworca w tym miejscu ciekawi monumentalny kompleks koszarowy z – tak, zgadliście – czerwonej cegły. Wyrósł on w tym miejscu mniej więcej dekadę po uruchomieniu linii, którą się poruszamy. Stacjonowały w nim wtedy jednostki artylerii i piechoty (pruscy ułani mieli swoje na Bydgoskim Przedmieściu). Do dzisiaj wykorzystywane są przez polskie wojsko. Natomiast część zabudowań stacyjnych na tym przystanku zajmuje na swoje potrzeby lokalna komunikacja autobusowa. Poruszamy się tutaj powoli, sunąc między miejskimi skarpami, mogąc podziwiać również inny zabytek architektury z XIX wieku, tym razem przemysłowej – to wciąż czynny zakład toruńskiego Polmosu, gdzie, jak zdradził nam zespół Kult: „Produkują wódkę, tak dużo, dużo wódki, bo im tylko o to chodzi, abyś sam sobie szkodził, abyś  sam nie mógł myśleć, abyś sam nie mógł chodzić”. Ale kto by tam słuchał dziadersów. Zresztą problem jest tylko hipotetyczny, bo w polskim pociągu nie można pić alkoholu poza wagonami „Warsu”, a takowego nasz skład nie posiada przecież.

            I w takiej postaci dwa kilometry później z trzecim piernikiem w ustach wtaczamy się na stację Toruń Wschodni. Po lewej stronie peronu mamy tutaj piękną neogotycką budowlę dworca. Są jednak dwa „niestety”: „niestet” pierwszy – gmach jest słabo widoczny, bo częściowo zasłaniają go zadaszenia peronu pierwszego; „niestet” drugi – budynek domaga się remontu, bo jego pierwotna świetność jest już mocno nadgryziona zębem czasu. Z dzisiejszej perspektywy wiemy, że renowacja dworca nastąpi w 2024 roku i przywróci mu pierwotny blask. Mamy więc dużo czasu.

            Tym niemniej – ruszamy w dalszą drogę. Przecinamy miejską ulicę, fabryczną bocznicę i wjeżdżamy w rachityczny lasek. W nim zaś bez zatrzymywania mijamy niegdysiejszy przystanek Toruń Elana, obsługujący fabrykę włókien sztucznych, w której w latach świetności pracowało ponad sześć tysięcy osób. Współcześnie  legendę Elany starają się podtrzymywać w zasadzie już tylko toruńscy piłkarze. Świadczą o tym chociażby napisy na murach podmiejskiego osiedla, które mijamy, wyjeżdżając z miasta, w którym urodził się Mikołaj Kopernik.

            Następnego piernika będziemy mogli zjeść dopiero we wsi Papowo Toruńskie, kiedy licznik kilometrażu wskaże dziesiątkę. Ze stacji nie widzimy kościoła z XIII wieku, najszacowniejszego zabytku w tej miejscowości. Musi nam tutaj wystarczyć żółtawy dom dróżnika i utrzymany w podobnej tonacji kolorystycznej dworzec, który może budzić skojarzenia ze ślimakiem balkonowym. Jednak skoro otrzymaliśmy w tym miejscu naszej podróży dwa obrazki zamiast jednego, powinniśmy być zadowoleni. Ciągnąc powoli i ostrożnie, bo mijamy długi rząd wagonów towarowych oraz cysterny, serdecznie więc pozdrawiamy w deszczu skład jadący w przeciwnym kierunku. Następnie opuszczamy już przystanek Papowo, skacząc w mokre pola.

            Gdy po chwili wśród nich napotykamy gospodarstwo ulokowane w pobliżu gruntowego przejazdu, mamy wrażenie, że zbliżamy się do kolejnej stacji. I przeczucie nas nie myli, bo to Turzno na czternastym kilometrze dzisiejszego szlaku. Czas na kolejne ciastko. Zgrabny, białawy dworzec mamy po lewej stronie. Składa się na niego budynek główny, na którego parterze znajdują się pomieszczenia służbowe, na piętrze – mieszkania, a na najwyższej kondygnacji użytkowe poddasze oraz poczekalni w dobudówce  na przedłużeniu osi poziomej dworca. Pasażerów wychodzących na perony przed deszczem chroni lekkie trójprzęsłowe zadaszenie, wsparte na zgrabnych drewnianych słupach i u szczytu ozdobione snycerką. Można więc stać i spokojnie obserwować przejeżdżające przez stację składy. My mamy jeszcze lepszą możliwość patrzenia na nie podczas biegu naszego pociągu, o czym przypomniawszy sobie, wracamy do środka. Będziemy stamtąd patrzeć na opuszczony budynek magazynowy, oraz, niejako prawem kontrastu, na zamieszkany i zadbany dom kolejowy, dwunastookienny od frontu, posadowiony na kamiennej podmurówce i nakryty klasycznym dwuspadowym dachem. Po chwili zauważamy, że tonąca w zieleni i kwiatach budowla nie jest samotnym ostańcem, że razem z sąsiadem (lub sąsiadami), tworzy kolejową enklawę pośród pól wszechobecnej kukurydzy.

            Przez to amerykańskie zboże przedzieramy się w dalszej drodze, a towarzyszy nam podczas niej skromna, szara szosa. Razem dojedziemy do ostatniego na tym odcinku przyjaznego domu i przekroczymy granice lasu. Mamy sporo czasu, by pochłonąć kolejnego piernika z naszych zasobów. I tak sobie jedziemy, dając się zaskoczyć jezioru, które niespodziewanie niebieszczy się między drzewami po serdecznej stronie. Ale z drugiej strony – dlaczego mielibyśmy się dziwić jezioru, że tam właśnie  sobie leży? Mieszkańcy niewielkiej stacyjki Kamionki Jezioro skądś przecież muszą brać wodę, a rzeki w okolicy brakuje, ponadto las, ciągnący się ponad kilometr,  stoi na szczerym piasku, więc wszystkim stronom pasuje taka konstrukcja przestrzeni. i tak  rozmyślając, zaliczyliśmy dziewiętnasty kilometr.         Ogadamy się wstecz, by pożegnać samotny las, stojący pośród ciągnących się jak okiem sięgnąć pól: tak pięknie pachniał, tak ładnie światło tańczyło w gałęziach, tak delikatnie układała się w wyobraźni szorstka skóra sosen. Nie spieszymy się nigdzie, bo przecież podróż nie musi polegać na pochłanianiu przestrzeni, lepiej jest ją smakować powoli i z rozmysłem. Ale kiedy pociąg przyspiesza, też nie załamujemy rąk, bo dzięki temu obrazu wyprawy nie zaćmi czas i niepamięć. Choć całkowitej pewności w tej materii mieć nie możemy, bo na przykład ze stacją Rychnowo Wielkie nie nawiązaliśmy żadnego kontaktu, gdyż ktoś ją zamurował żywcem i sterczy teraz pośród pól niczym betonowa krypta, w której nocami wyje duch kolei. I tak jak na zabytkach Egiptu ktoś postanowił wymazać z historii jej imię, usuwając nazwę z czoła budynku. A kolejarskie domy, w liczbie czterech odeszły od trupa na sporą odległość i przycupnęły niczym stado czerwonych ptaków-nielotów na przedpolu wsi. Szare budynki i rosochate, polne topole wyglądają niczym milczący strażnicy pamięci. Oto miniatura współczesnej Ziemi Chełmińskiej. Gdy już toczyliśmy się dalej, ktoś krzyknął: „Oczko!”, cokolwiek to miało znaczyć.

            Nieco więcej kolorów pojawi się w pejzażu dopiero przed następnym przystankiem. Dróżnik przejazdowy z Kowalewa Pomorskiego nabył chyba całą beczkę groszkowej farby, bo wystarczyło mu jej na pomalowanie niemal całego posterunku, łącznie z częścią mieszkalną. I w efekcie ten obiekt na granicy pól trudno przeoczyć, wjeżdżając do  sympatycznego miasteczka. I nie piszę w tym momencie Bursą, naprawdę lubię małe miasteczka. Zwłaszcza takie jak Kowalewo, które ma bardzo długą historię, sięgającą początków trzynastego wieku i zdołało przetrwać wiele dziejowych burz. Oblegane było bowiem przez Prusów, Litwinów, Jadźwingów, wojska Łokietka, Krzyżaków, ponownie Polaków, aż wreszcie znużeni tym zamieszaniem panowie zakonni postanowili rozebrać zamek. Z czasów świetności miasto zachowało trzynastowieczny herb z połową ryby na fali, półksiężycem i gwiazdami, co symbolizuje zarówno pierwotną nazwę Kowalewa (Schὅnsee), jak i panowanie Zakonu (ryba – chrześcijaństwo na ziemi pogan; półksiężyc – Kościół; gwiazdy – patronka Krzyżaków).

            Wita nas tutaj co prawda widok upadłego zakładu, ale już chwilę później możemy z bliska podziwiać wieże wodne stacji: ceglany graniastosłup z nazwą i bęben nakryty stożkowatym dachem. No i trudno nie klęknąć z podziwem przed bardzo okazałym dworcem, jakby przeniesionym w to miejsce z dużo większego miasta. Dopiero po chwili przypominam sobie, że jestem na stacji węzłowej, na której nasza linia krzyżuje się ze szlakiem Bydgoszcz Wschód – Brodnica, niestety obecnie już nieczynnym. Mimo swego ogromu, kowalewski dworzec jest przytulnym miejscem, czego żywym dowodem jest kolejarz: mężczyzna usiadł z gazetą na peronie i tak się zaczytał, śmiejąc się przy tym,  że przepuścił wszystkie pociągi, nie wsiadłszy do żadnego. Widzę, że nie tylko dla mnie liczy się dobra lektura. Pozdrowiwszy tego pana w  myślach, powracam jednak na pokład. W sam czas, bo już pociąg zaczyna się toczyć, pamiętając, że do celu musi jeszcze pokonać siedemdziesiąt dziewięć kilometrów. Ostrożnie pokonujemy rozjazdy toru do Brodnicy i nurkujemy między łodygi kukurydzy. Tu i ówdzie pomiędzy nimi widzimy grzbiety krów albo topolową aleję lub pojedyncze gospodarstwo, które łączy lokalną tradycję z nowoczesnością.

            Dwa pierniki dalej mamy Zieleń, przystanek na trzydziestym i trzecim kilometrze,  na który składają się: posterunek dróżnika, domy kolejowe, dworzec, kolejny dom, peron. Ten pierwszy, oznaczony jako „167,0 T”, jest ceglany; pierwsze domy – szare; parterowy dworzec – też nosi barwy maskujące, idealnie dopasowane do dzisiejszej pogody i koloru nieba; następny budynek to dom z czerwonej cegły, niewątpliwie będący ozdobą stacji, zwłaszcza że z dumą demonstruje światu, nieco wyblakły, fakt, napis z nazwą. A peron, jakkolwiek prozaiczny, bo z płyt chodnikowych, jest starannie utrzymywany przez tutejszą załogę i mógłby myśleć o starcie w konkursie na najbardziej zadbaną stację, gdyby jeszcze je urządzano na kolei.

            Na niektórych mapach o dużej skali tego nie widać, ale w pobliżu przystanku rozciąga się podmokły lasek, który po chwili na północy przekształca się w bagna, otaczające jakiś dopływ rzeki Zgniłki albo Strugi. Są wielkie i ciągną się ukośnym pasem między Chełmża a Wąbrzeźnem. Nasz pociąg przemierza je bardzo ostrożnie, wszak załoga nie jedzie tędy po raz pierwszy i wie, że w tych na ogół polnych okolicach wyjazd ze stacji Zieleń oznacza moment, kiedy należy wzmóc czujność. Niegdyś w bezpiecznym przejeździe pomagał tutejszy dróżnik, ale obecnie jego posterunek jest już zamurowany. Musimy sobie zatem radzić sami, bacznie obserwując bagnisty las. W końcu na południu ustępuje on polom, na których z rzadka stoją pojedyncze domy.

            Cegielnia na horyzoncie zwiastuje większą miejscowość. Wąbrzeźno, na czterdziestym kilometrze naszego odcinka, rozłożone nad dużym jeziorem Zamkowym, pokazuje nam ceglany magazyn, zamknięty, ale nie zdewastowany, co cieszy, i kanciastą wieżę, której widok sprawia, że przez chwilę mamy wrażenie, jakby nasz pociąg wrócił w jakiś sposób do Kowalewa oraz dworzec z żółtej cegły, bliźniaczo podobny do tych, które stoją na niektórych stacjach drugiej nitki dawnej Kolei Wschodniej, na przykład w Pile, Chojnicach czy Starogardzie.

            Poza tym, patrząc na szare wielkie elewatory zbożowe, okoliczne pola i krowy przeżuwające mokre lato, uświadamiamy sobie, że te okolice to zagłębie przemysłu rolno-spożywczego i wspominamy słowa Eli, koleżanki ze studiów zwanej „Chudą”, która w pewnym momencie objawiła nam z nieskrywaną dumą, że co piąty kilogram karkówki w PRL-u pochodził właśnie stąd. Mięsa nie mamy, ale od czego są pierniczki?

            Tymczasem ku nam podchodzi od prawej kolejny las, co jest nieco zaskakujące, bo znowu żyliśmy w błędnym przekonaniu, że zwarte kompleksy leśne zniknęły w tych okolicach już dawno temu, zamienione w drewno i poddane przekształceniu w pola uprawne. Ale w tym akurat miejscu najwyraźniej przetrwała leśna enklawa, niegdyś zapewne stojąca na granicy wielkich bagien albo dorzecza Drwęcy, płynącej wszak niedaleko na południu. W mozaice pól płaski dotąd teren zaczyna też lekko falować.

            No i pośród tych fałdów terenu pojawia się ceglany dom, i to nie byle jaki, bo piętrowy. Za drzewami i dachami majaczy też wieża kościoła, ale stylu nie rozpoznajemy, bo widok znika zbyt szybko. To już Książki, czyli pięćdziesięciu brakuje nam już tylko jednego kilometra. Dworzec jest tu parterową, szarą budowlą, z zamkniętą częścią służbową, dostępna jest wyłącznie chyba tylko poczekalnia dla pasażerów. Na szczęście obrazu miejscowości dopełnia niebrzydki dom z cegły, widoczny na wyjeździe ze stacji, otoczony morzem falującej na wietrze mokrej zieleni. A poza tym zaraz za przystankiem przed oczami otwiera się rozległa panorama, którą tworzą typowo polskie elementy krajobrazowe: galopujące po niebie chmury, pola, łąki, samotne drzewa. W tym pejzażu krowy na zboczu wydają się wisieć wyżej od nas, jakby podnosił je wir powietrza wytworzony przez szereg turbin wiatrowych, widocznych na skraju horyzontu. Ten sam pęd powietrza odziera z farby rdzewiejące intensywnie rdzewiejące silosy, nieco zagubione na wielkim, piaszczystym podwórku, tu i ówdzie upstrzonym dziwnie poustawianymi samochodami. Nieco psuje nam to apetyt.

            Pociąg odczuwalnie skręca w prawo, ku dolinie rzeki Lutryny, skądinąd będącej dopływem Osy, wpadającej do Wisły. Czyli przed nami zaraz pojawi się Jabłonowo Pomorskie. Zawsze, gdy tylko wymawiam tę nazwę, myślę o dużej, ważnej stacji. Nie inaczej jest dzisiaj, gdy gryząc ciasto, zauważam, że jest to tylko pięćdziesiąty ósmy kilometr podróży, ale na mapie kolejowej widzimy, że oprócz biletów do Torunia i Iławy można było w tutejszej kasie kupić kartoniki do Grudziądza, Kwidzyna czy Brodnicy. Kartoniki, ech, rozmarzyłem się i nieco zapomniałem. Od ponad dwudziestu lat biletów z dziurką już nigdzie się nie kupi. Ale pięć kolejowych szlaków nadal wychodzi z Jabłonowa i nie ma znaczenia, że kilka z nich jest nieczynnych albo ledwo dyszy. Pamięć i wyobraźnia podpowiadają nam, że lepszy świat jest możliwy.

            W świecie realnym mamy natomiast na tutejszej stacji nastawnię, jakiś szary kompleks zabudowy, do złudzenia przypominający schron, ceglany dom kolejowy, rozłożysty dworzec, poprzedzony czynną placówkę pocztową. O budynek stacyjny, wymurowany żółtej cegły, spokojnie wspiera się na metalowych, nitowanych filarach, grubo posmarowanych niebieską farbą, ukośne zadaszenie peronu pierwszego. Wiszą pod nim kwadratowy zegar, nazwa przystanku oraz klasyczne głośniki, dzięki którym wyraźnie słyszalne są komunikaty o odjazdach i przyjazdach pociągów. Równię stacyjna flankują dwie wieżyce: kościoła, kto wie, czy nie średniowiecznego, oraz kwadratowy stołp wieży wodnej. Uważne oko dojrzy także podziemny magazyn materiałów pędnych albo – co bardziej prawdopodobne – nafty, potrzebnej niegdyś do kolejowych lamp.

            A czy wiecie, że z Zamkowej Góry w Jabłonowie kiedyś chciano patrzeć w morze? Przynajmniej tak sugeruje zamek Narzymskich, zbudowany w latach 50. XIX wieku przez Friedricha Augusta Stűlera, architekta nadwornego pruskiego króla. To ten sam budowniczy, któremu zawdzięczamy kolejowe mosty w Tczewie i Malborku, pierwszy dworzec w Tczewie w stylu romantyzmu angielskiego. Działając w Jabłonowie ponoć na zlecenie inwestora czerpał  wzór z pałacu Castello di Miramare (co znaczy „widok na morze”) koło Triestu, okazałej rezydencji arystokratycznej położonej na nadmorskim cyplu. Rezydujące w nim obecnie zakonnice zapraszają do zwiedzania pałacu parku, ale musicie uważać, bo na widok niektórych eksponatów może się wam zakręcić w głowie, albo, co gorsza, zatrzymać akcja serca.

            Nie wiem, czy maszynista, który niemal wypadł z lokomotywy prosto na peron, nie rozmawiał z kolegą właśnie o jednym z takich przedmiotów, bo przecież z pewnością nie odwiedza Jabłonowa po raz pierwszy i dobrze zna zasady bezpieczeństwa, więc ot tak sobie nie wypadłby z pociągu. Na szczęście zatrzymał się w locie dzięki mocnemu uchwytowi kolegi. Pojedziemy więc dalej, nie musząc czekać na prokuratora i nie dostając niestrawności podczas jedzenia piernika.  I dlatego jesteśmy szczęśliwi patrząc na zarośniętą rampę i rdzewiejący już szlak idący do Brodnicy. Szosa w alei jeszcze bardziej poprawia nam humor, tak jak nasypy rosnące nam po bokach i jeziora za miastem. Gdybyśmy wtedy mogli użyć drona, zyskalibyśmy piękne zdjęcia Pojezierza Brodnickiego, bo to ono właśnie ukrywa się na południu w ogromnych lasach. My jednak przesuwamy się po terenach polnych, żując piernikowe ciasto.

            I takim sposobem zbliżamy się do przystanku Ostrowite koło Jabłonowa. Witają nas stojące na wzniesieniu kolejowe domy, takież ogrody oraz żółtawy dworzec, z którego dachu widać pewnie jeziora Brodnickiego Parku Krajobrazowego za urokliwymii polami, ku którym zwartymi rzędami maszerują drzewa. Właśnie na tym obszarze tykają się granice województw kujawsko-pomorskiego i warmińsko-mazurskiego. pociąg przekroczył je płynnie, wspinając się po mapie w kierunku północnego wschodu. My więc możemy spokojnie skonsumować kolejne ciasteczko.

            Następny przystanek na trasie wypadł nam w Lipinkach. Wsi o takich nazwach jest w Polsce chyba najwięcej, bo lipa od czasów starożytnych była wszędzie czczona jako drzewo symbolizujące czystość i nadzieję, a nasi słowiańscy przodkowie dziękowali lipom za ochronę przed piorunami oraz dobroczynne korę, kwiaty i liście. Tutaj zaś, na siedemdziesiątym drugim kilometrze lipcowej wyprawy, czciciele boga kolei dostają obraz piętrowego budynku dworcowego, ozdobionego wiszącym, kwadratowym zegarem, ze stromym dachem, połączonego z magazynem i stanowiącego całość małego osiedla kolejowego, razem z zamkniętą już toaletą, domem ustawionym wzdłuż osi stacyjnej oraz posterunkiem dróżnika, usytuowanym na górce zaraz za płytami chodnika peronowego.

            A gdy ruszamy w dalszą drogę, będziemy mogli obserwować niekończące się zmagania lasu i pól. Ten pierwszy wydaje się mieć więcej energii, bo wyraźnie rośnie w oczach, aż do chwili, gdy do zmagań włącza się szosa. Wtedy w krajobrazie wyrasta też odległy słup z cegły. Gdy przyglądamy mu się uważniej, okazuje się, że to wieża neogotyckiego kościoła. Zapatrzeni na architekturę, omal nie przeoczyliśmy faktu, że właśnie przecięliśmy rzekę Osę, płynąca w przeciwnym do nas kierunku, bo na północny zachód ku Grudziądzowi. Ale ponieważ nie zgapiliśmy się, w nagrodę dostajemy piernika.

            I w tym miejscu opowieści zatrzymujemy się w Biskupcu Pomorskim. Stacja o tej nazwie tak naprawdę znajduje się we wsi Bielice, oddalonej od miasta o ponad trzy kilometry. Natomiast stacja Biskupiec Pomorski Miasto leży na innej linii (z Prabut przez Kisielice) na rogatkach osiedla miejskiego. Chociaż określenie „leży” jest tu zdecydowanie na wyrost, bo trudno w tamtym miejscu dopatrzeć się śladów niemieckiego dworca, poza wiecznym brukiem. Ale o tym nieco później. Teraz wyskakujemy na peron w Biskupcu, by rozpocząć zwiedzanie w zgodzie z duchem naszym czasów, sugerującym uważność. Rejestrujemy więc szybko: magazyn, dwupiętrowa, kanciasta wieża z cegły, z której okien strzelcy mogliby odpierać najazd, budynek dworcowy, ponownie sklonowany według dominującego na magistrali Berlin-Królewiec wzorca. Do celu zostało nam jeszcze dwadzieścia siedem kilometrów, więc po zjedzeniu piernika wysuwamy macki w stronę pola, kątem oka zauważając nietypowy, bo drewniany dom kolejowy (?) na poboczu toru. Wieś zostawiamy po lewej, obiecując sobie odwiedzić ten właściwy Biskupiec za jakiś czas. I tylko nie wiadomo, dlaczego martwi to kierownika pociągu, który siedzi za szybą i nerwowo ogryza paznokcie. A może to człowiek o większym od mojego poczuciu estetyki, który nie lubi długich szponów, nie pasujących do munduru?  Na wszelki wypadek, żeby się podwójnie nie skompromitować, wtedy nie zapytałem o przyczynę tej czynności, a teraz porzucam temat.

            Zwłaszcza że wjechaliśmy w majestatyczny las, mijając nieoczekiwanie przejazd i dom dróżnika, a w dodatku zaczęliśmy wyraźnie zsuwać się w dół, nabierając prędkości. Nieco tylko zwolniliśmy przed świetlnym semaforem, ledwo go zauważywszy, bo wyrósł przed nami niczym jedno z licznych leśnych drzew. Na nastawni mignęła nam nazwa (Jamielnik), cztery tory zbiegły się przed żółtym kościołem, w okolicy kolejowych domów, zbudowanych z czerwonej cegły, przed parterowym dworcem skonstruowanym z pasty jajecznej, o ile dobrze zrozumieliśmy zdjęcie, zrobione podczas króciutkiego postoju. Aby wyjaśnić nasze rozkojarzenie, muszę podzielić się z czytelnikami strasznym spostrzeżeniem: w tym miejscu zostały nam już tylko dwa pierniki, w dodatku polane łzami rozpaczy, a więc nieco słone.

            Leśne powietrze za stacją osuszyło nam jednak łzy. Hamowaliśmy ich potoki również ze względu na bezpieczeństwo, bo tuż obok pociągu przez las płynie tutaj prąd, a obok toru maszyny i człowieki drążą głębokie wykopy, nie chcieliśmy więc, aby w nich utonęli w sprowokowanej przez nas powodzi, przedtem jeszcze doznawszy poparzeń. Dzięki temu także wzrok się nam polepszył i ujrzeliśmy tajemniczy zakład. Pokopawszy w materiałach źródłowych dowiedzieliśmy się, że tutaj zwozi się tłuczeń z torów z całej północnej Polski, aby dokonać jego oczyszczenia, by przetrwał w dobrym stanie kolejne dekady ciężkiej pracy, polegającej na wchłanianiu wszystkiego, co wylewa się albo wypada z wagonów i lokomotyw. I na takich obserwacjach minął nam ostatni etap podróży, niemal dwudziestokilometrowy, a więc najdłuższy, pokonany bez zatrzymywania się, bo pomiędzy jeziorami nie ma na to miejsca, a przecież z ich wody wyrosło miasto, do którego się zbliżamy.

            Już się cieszymy, bo jesteśmy tuż przed ostatnią stacją, a nie ma jeszcze 1337, gdy mieliśmy zameldować się w Iławie, ale zaskakuje nas reklama producenta obuwia tekstylnego na budynku, który niewątpliwie wzniosła kolej. Nastąpiła niespodziewana teleportacja do jakiejś innej rzeczywistości? Ale nie, dworzec stoi, jak stał, i wszystko jest tak, jak być powinno, tak już jest urządzony ten świat. Chociaż to zdanie z innej opowieści, pasuje do Iławy Głównej jak ulał.

            Jest charakterystyczna wieża obronna, wysoka niemal tak samo jak potężny komin plujący dymem w niebo. Trwa intensywny ruch różnokolorowych „kibelków”, ślizgających się wesoło po drutach trakcyjnych. Nastawnia bacznie obserwuje liczne tory. Praca wre, „stonka” krąży  tak gorączkowo, że zapomniała doczepić wagony na hak, tylko wagony robocze stoją bezczynnie, jakby robiąc reszcie taboru na złość. Niby stacja jak to stacja, chociaż wielka i nowoczesna. Ale przecież tutejszy dworzec to prawdziwa perełka.          Wysiadamy z pociągu, padamy na kolana i tak suniemy do kolejowej katedry, bo tak wypada nazywać tę iławską świątynię ruchu. W nabożnym skupieniu patrzymy na potężny, neogotycki gmach, całując oczami każdą cegłę po kolei. I trochę to trwa, bo sporo jest tych cegieł. Czołgamy się z peronu drugiego w dół, po zabytkowych schodach, wzdłuż podziemnego korytarza, wreszcie pokonujemy ostatni, najtrudniejszy zarazem odcinek, i dostępujemy wniebowzięcia, podnosząc nieśmiało głowy w nawie. Spływa na nas z kolejowego nieba wielobarwne światło. Patrzą na nas z góry surowe  oczy herbowych kartuszy, (najbardziej przerażają nas te puste albo zamknięte), cicho i dostojnie skrzypią drewniane ławki poczekalni, w których siedzą kobiety, niewątpliwie modlące się o łaskę szczęśliwej podróży, dokądkolwiek miałaby prowadzić. My już łaskawości Hermesa doświadczyliśmy, więc po zakupie biletu powrotnego w świętym świętych zwanym kasą skromnie suniemy w tył, by opuścić dworzec i móc jeszcze złożyć pokłon u stóp dwóch gargantuicznych wież, które tak zachwyciły Tolkiena, że przeniósł je do drugiego tomu swojej słynnej powieści. A my poświęcamy im ostatnie ciastko.

            Nie zapomnimy jednak o kwiatach pod pomnikiem kolejarskiego trudu w postaci lokomotywy, choć zielona „tekatka” Tkt48-53 udaje, że nie wie, o co nam chodzi, wdzięcznie się krygując mimo swojego ciężaru. Pamiątkową tablicę, mówiąca o bojownikach polskości na Warmii i Mazurach oraz dwudziestopięcioleciu powrotu ziemi iławskiej do macierzy omiatamy tylko krótkim spojrzeniem, ale nie ignorujemy zupełnie, bo choć powstała w nieciekawych czasach, jest przecież częścią także naszego dziedzictwa kulturowego.

            Więcej miejsca w sferze symbolicznej, skoro już się w niej znaleźliśmy za sprawą dworca, pomnika i tablicy, poświęcimy  iławskiej legendzie o tym jak powstała nazwa miasta. Jej powstanie mieszkańcy ponoć zawdzięczają prawemu charakterowi rycerza, który ruszył do Palestyny na krucjatę, przekazawszy władzę bratu. Tenże brat okazać się miał niegodziwcem. Po powrocie ze Wschodu krzyżowiec próbował ukarać złego pana, na którego skarżyła się cała okoliczna ludność, ale został podstępnie uwięziony. Rycerze z jego oddziału postanowili go odbić, aby zło nie triumfowało. Plan się powiódł, ale trzeba było uciekać przed pogonią wysłaną z zamku. W trakcie ucieczki uwolniony rycerz nakazał odpoczynek na półwyspie między Wielkim a Małym Jeziorakiem. Przygotowano jedzenie, prosty stół, ale szlachetnym chrześcijanom nie wypadało siedzieć na gołej ziemi podczas celebrowania dziękczynnej uczty. No i po chwili- jest i ława. Sympatyczna jest ta ludowa etymologia, prawda?

            Trzeba nam jednak godnie pożegnać miasto i stację. Tory z tego miejsca prowadzą nas dalej do Prabut i Malborka, Brodnicy, Działdowa, Ostródy. Powinniśmy szlakiem Mikołaja Kopernika jechać dalej, aż do Olsztyna i Fromborka, ale niestety zabrakło nam pierników. A skoro tyle było dla ducha, teraz ponownie zatroszczymy się o ciało.

            Siadamy na chwilę w cieniu drzew i wież iławskiej stacji, by podać tajny przepis, wykradziony z Torunia: Weź dwie beczki miodu. Użyj zawartości jednej z nich i dolej wiadro gorzałki aromatycznej, zmieszaj je i podgrzewaj powoli na małym ogniu. Do gęstniejącej masy wsyp po pół worka startego imbiru, cynamonu, goździków, kubaby, gałki muszkatołowej, kardamonu, anyżu, worek drobno pokrojonych skórek cytrynowych i pomarańczowych oraz dwa worki cukru. Mieszaj tak długo, aż uzyskasz jednolitą masę. Gdy całość ostygnie, dosyp worek mąki żytniej. Ugniataj z całych sił na stole. Sięgnij po foremkę do ciasta i wycinaj kształty, jakie lubisz. Do środka pierników nawkładaj owocowej marmolady. Posmaruj ciastka piwem oraz miodem z drugiej beczki i włóż do piekarnika. Recepta tylko dla pełnoletnich! Ciastek powinno ci wystarczyć na wszystkie pozostałe wyprawy kolejowe, możesz też częstować nimi podróżnych i w ten łatwy sposób zyskasz wielu nowych przyjaciół.

            No i  wracamy z niezwykłej podróży po mało znanym zakątku Polski, uśmiechnięci, słodko usmarowani oraz pachnący czekoladą, miodem i pieprzem, niczym turyści z egzotycznych krain.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *