Tak, najpierw chyba były mapy. Te najzwyklejsze, turystyczne, wydawane dla miłośników poszczególnych regionów, lubiących wiedzieć, co ich czeka na szlaku. Znacznie później spotykało się je w postaci uporządkowanych atlasów. Razem z planami miast dawały poczucie zakorzenienia w przestrzeni, ale nie tylko tej fizycznej, również duchowej. Bo nietrudno było przecież zorientować się, że świat, na mapach i planach ukazany w dwóch zaledwie wymiarach, jest czasoprzestrzennym kontinuum, którego nasze życie stanowi, i to wyłącznie w teraźniejszości, tylko punkt na niekończącej się linii ludzkiego trwania i tworzenia. I chociaż nazwy często kłamały, dostosowując się do wymogów patriotycznej propagandy, to przecież użycie mapy w terenie pozwalało na dotarcie do pierwotnych sensów i odnalezienia śladów wcześniejszych pokoleń, niekoniecznie mówiących tym samym językiem.
Kiedy postanowiłem się przeistoczyć w wędrowca pomorskiego i mazurskiego, na przewodnika zaoferowały się mapy, z wyrysowanymi na nich czarnymi liniami kolejowych szlaków, dotykającymi punktów, w których przed wiekami pozakładano wsie i miasta. Czarne kreski przez wiele lat skrzętnie wskazywały mi drogę przez lokalne rzeki, gościnne brzegi jezior i zakręty dróg na zielonych plamach lasów. Były łaskawe, zawsze pozwalały oficjalne nazwy, noszone na swoich grzbietach i kartach, zamieniać na bardziej osobiste, takie, dzięki którym można było na zawsze zapamiętać przeżyte podczas wędrówek chwile. No i nieustannie, choć nienatarczywie, zachęcały do wysiłku, pokonywania lęku i słabości, do tego, aby osobiście przekonać się, jaki jest smak płynącej przez wyobrażony teren wody, jak wnika do płuc północny wiatr, jak brzmi cisza lasu, co się przeżywa, gdy się zmierzy własny wzrost z majestatem zabytkowych budowli, jaki zostaje ślad na skórze, gdy dotyka się ceglanych kości tej ziemi. I tak o trwało przez dwadzieścia lat. Z jakich względów czarny kolor szczególnie przyciągał moją uwagę? W północnej krainie nie mogło być inaczej, wszak to dziedzina Tanatosa, w której próżno by szukać szczęścia czy spokoju, za to niemal na każdym kroku zauważa się rdzę i ruiny, znaki śmierci i przemijania.
Dzisiaj widzę, że świat na mapach, mimo że zawsze płaski, był bliższy prawdy od znanego, bo przecież zawsze cały, jakoś kompletny, co nie każdemu się przytrafia losowi. To uniwersum zaszyfrowane na mapie zawsze było mistyczne, trwało pod patronatem Hermesa, boga podróżnych, czy Merkurego, bliżej związanego z koleją. Przeczuwam też i to, że z tych map, pozszywanych czarnymi nitkami torów, składa się mój prawdziwy świat, ten, który ma wartość – przemierzony i zapamiętany. Zwykłe koleje mojego losu. Leży więc ten kosmos na półkach, nieuporządkowany, bo przecież naturą jego jest nieustanna zmiana. Trwa, pozornie niepotrzebny, bo bez map nie byłoby nic. Więc dopiero, gdy przyjdzie czas na koniec świata, one spłoną razem ze mną. Początek i koniec, alfa i omega, wszystko, co warte poznania i zrozumienia.