Kolej na film. „Morderstwo w Orient Expressie”

Niedawno pisałem o powieści Agathy Christie. Tym razem czas na jej ekranizacje. Do tej pory dało mi się zobaczyć cztery: z roku 1974, 2001, odcinek serialu z 2010 roku i ostatni jak dotąd film z 2017 roku. Zamierzam przede wszystkim przyjrzeć się temu, w jaki sposób w każdym z filmów ukazano legendarny pociąg i jego pasażerów oraz samą kolej i podróżowanie egzotycznymi szlakami ze Wschodu na Zachód.

            W pokrytym już patyną czasu filmie Sidneya Lumeta z 1974 roku wystąpiła plejada gwiazd z Ingrid Bergman (Greta Ohlsson) i Seanem Connerym (pułkownik Arbuthnoth) na czele.  W roli  Poirota obsadzono Alberta Finneya. Już napisy początkowe, stylizowane na lata 30. XX wieku i miękki dźwięk pianina informują nas, że będzie to opowieść nostalgiczna. Retrospektywna scena porwania dziecka przypomina, że początek tej opowieści rozegrał się w Stanach Zjednoczonych. Potem przeskakujemy w czasie ( pięć lat) i przestrzeni na Bliski Wschód. Hercules Poirot, po ocaleniu honoru armii brytyjskiej w Jordanii, przybywa do azjatyckiej części Stambułu. Z obskurnej przystani promowej przedostaje się do europejskiej strony miasta. W dworcowym hotelu czeka go serdeczne powitanie i turecka orkiestra, grająca najnowsze przeboje jazzowe. Mr Bouc odradza jednak Herculesowi próbowanie miejscowych specjałów („patyki są lepsze niż kebab”), ale przeziębionemu detektywowi (jest grudzień) i tak nie dopisuje apetyt. Chce czym prędzej znaleźć się w pociągu. Ale nie będzie to proste.

            Na dworcu trzeba najpierw zręcznie ominąć pucybuta, przedrzeć się przez tłumy żebraków rezydujących na peronach i stada kóz, stanowiska matek z płaczącymi dziećmi, nachalnych sprzedawców dywanów i futer, przepuścić japońskie gejsze i ustąpić miejsca dostawcom mięsa, warzyw, ostryg i szampana. Poirot przepycha się przez ten orientalny harmider i udaje mu się znaleźć miejsce w wagonie. Ale tam też panuje bałagan, co jedna z bohaterek kwituje następująco: „Mój mąż zacząłby awanturę: brak miejsca na kosmetyczkę, woda do picia bez lodu, a ciepłej wcale”. Wreszcie w zadymionej, wypełnionej parą hali słyszymy gwizd lokomotywy, zapala się lampa na jej czole  i Orient Express rusza w stronę ciemnego tunelu. Towarzyszy mu taneczna melodia walca.

            W następnej scenie możemy podziwiać luksusowe wnętrza pociągu. Co prawda pędzi on przez spalone słońcem brązowe przestrzenie Bałkanów, ale ekskluzywne śniadanie podawane na porcelanie i srebrnej zastawie oraz wino w kryształowych kieliszkach przy ogromnym, panoramicznym oknie znacznie podnoszą komfort podróży. Przez trzy dni obcy sobie ludzie ostrożnie badają się nawzajem, a pociąg jest panem ich losu, jadąc w kłębach dymu przez wiadukty, pola i lasy. W tym fragmencie filmu przestają nas drażnić wąsy Poirota, przypominające czułki chrabąszcza i jego głowa wciśnięta w korpus jak by była pozbawiona szyi, bo operator najwyraźniej cieszy się widokiem parowozu, ukazując go co chwilę z lotu ptaka, gdy radośnie pogwizdując przesuwa się przez góry.

            Gdy zaczyna się właściwa akcja, pociąg opuszcza w kłębach pary Belgrad. Pasażerowie kładą się do snu. Nasz detektyw zakłada w tym celu ochraniacz na wąsy i białe rękawiczki. No i feralnej nocy lokomotywa z czterema wagonami utyka w śnieżnym osuwiskiem lawiny. W dodatku mamy w pociągu zwłoki. „Żeby przesłuchiwano pasażerów mojej linii?! Nigdy!” – krzyczy właściciel, ale Poirot robi swoje. A gdy z przeciwnej strony nadjeżdża wreszcie pociąg ratunkowy, lokomotywa odzywa się głosem wieloryba na pełnym oceanie.

            „Morderstwo…” Carla Schenkela z 2001 roku przynosi nam kilka niespodzianek. Po pierwsze akcja filmu została przeniesiona na początek XXI wieku, dlatego bohaterowie posługują się telefonami komórkowymi, laptopami i kasetami wideo). Drugą jest Herkules Poirot (Alfred Molina). Ze Stambułu najzwyczajniej na świecie ucieka, bo dręczy go coś więcej niż jego imiennika z filmu z 1974. Tamten detektyw cierpiał tylko na przeziębienie, ten jest nieszczęśliwie zakochany i woli uciekać przed  ślubem oraz przestępczą  spółką z uroczą Werą. Trzecią ( i zdecydowanie nieprzyjemną!) niespodzianką jest fakt, że legendarny pociąg prowadzi lokomotywa spalinowa EWS. Co prawda w wagonie czekają na Poirota elegancki przedział, tapety i boazerie, ale mimo wszystko legenda traci sporo uroku. Detektyw przypomina,  że pociąg wymyślił jego rodak. Na dworcu zaś krótko podsumowuje jego losy po II wojnie światowej: „Orient Express to był skandal, a jednocześnie prawdziwy dramat. Najwspanialszy pociąg, jaki kiedykolwiek istniał, zupełnie zapomniany, rdzewiejący niczym stara pralka. Ale teraz jest jak nowy”.

            A sam Poirot (David Suchet) powraca na ekran w dwunastym sezonie (65. odcinku) serialu wielonarodowej produkcji (USA/Wielka Brytania/Malta) pt. „Poirot. Morderstwo w Orient Expressie”. Ta odsłona przygód słynnego detektywa ma depresyjny charakter. Przygnieciony poczuciem winy Poirot wraca z Palestyny do Londynu. Orient Express czeka na niego w ciemnej, łukowato sklepionej hali, przypominającej nazistowski bunkier z czasów II wojny światowej. Na dworcu jest ciemno i zimno, a w pociągu brakuje miejsc. Gdy ekspres rusza, żegna go wyłącznie pusty, mokry peron. Kamera przenosi nas do budki maszynisty, gdzie obsługa walczy ze wzmagającą się śnieżycą. Atmosfera w pociągu jest wręcz przygniatająca. Wszyscy nerwowo palą papierosy, przepychają się w zatłoczonym korytarzu, w klaustrofobicznych przedziałach też brakuje im miejsca. Krótko mówiąc – pośpiech, nerwy, niewygoda. To nie przystaje do standardów luksusowego pociągu. Herkules Poirot jest smutny, pogrążony albo w zamyśleniu albo w modlitwie, nieco też dziwaczny (zamawia na śniadanie „Dwa jajka na twardo. Tego samego rozmiaru”). Ale przynajmniej nie musi się martwić zbędnym towarzystwem, bo nikt go nie poznaje. Tymczasem za oknem szaleje zamieć, a pociąg wjeżdża w góry. Jest tak zimno, że zamarza węgiel w tendrze parowozu. W pewnej chwili ekspres uderza w zaspę. We wszystkich ośmiu wagonach powstaje ogromny bałagan, a lokomotywa do połowy wbija się w śnieg. Kierownik pociągu wspomina, że kiedyś już przymusowo stał dziewięć dni w tej okolicy: „Jesteśmy w Jugosławii. To nie najlepsze miejsce na kłopoty. To zaścianek Europy, Dziki Zachód”.  Ale bardziej niż unieruchomiony Orient Express i trup w jednym z przedziałów martwi go pewna kwestia marketingowa – kto w przyszłości będzie chciał wsiąść do pociągu, w którym można zginąć w łóżku?

            Ostatnim (jak dotąd) „Morderstwem…” jest film Kennetha Branagha z listopada 2017 roku. Reżyser wystąpił w filmie w roli Poirota z monstrualnymi wąsiskami (czyli zgodnie z charakterystyką detektywa w powieści Agathy Christie), które przyciągają powszechną uwagę i w Jerozolimie, i w Stambule, i w pociągu. Ta opowieść  powstała w epoce, w której Orient Express jest już tylko piękną legendą. Twórca filmu najwyraźniej zapragnął ją choć na chwilę ożywić, bo mamy w nim serię wspaniałych ujęć z parowozem i ciągniętymi przez niego wagonami w roli głównej. Muszę przyznać, że przyjemnie jest móc za sprawą kamery przechadzać się po luksusowych wnętrzach słynnego ekspresu. Do tego mamy plejadę gwiazd współczesnego kina (Kenneth Branagh! Johnny Deep! Penelope Cruz! Willem Dafoe!) w eleganckich kostiumach, jak to się kiedyś mówiło, z epoki. Co prawda film jest niejednolity stylistycznie (zaczyna się niemal jak dziecięce kino akcji), ale sceny kolejowe miłośnikom pociągów wynagrodzą wysiłek obejrzenia filmu, który widziało się już przecież kilka razy. Moje ulubione obrazy to śledztwo w pobliżu tunelu w górach, gdy lokomotywa malowniczo tkwi w śniegu oraz sentymentalne pożegnanie Orient Expressu w Stambule, gdy na do wyjeżdżającego ze stacji pociągu macha prawie całe miasto. Ja też powiem: żegnaj, Orient Expressie! Albo raczej: do widzenia!

Tagi:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *